Siedem lat temu Andrzej Duda mówił, że węgla wystarczy nam na 200 lat. Powtarzał to także później. Na przykład przy okazji szczytu klimatycznego w Katowicach. Dodając zwykle, że „obowiązkiem polskich władz jest walka o polski węgiel”. Dziś cena tony węgla dochodzi na składach do 3 tys. złotych. Surowca brakuje. A rząd radzi, by z kryzysem walczyć, zbierając chrust w lesie. Co poszło nie tak? To w jaki sposób walczono o polski węgiel, bo wspierano import.
Zablokowanie farm wiatrowych
A robiono to m. in. walcząc z odnawialnymi źródłami energii. Już w 2016 roku wprowadzono zasadę 10h, która praktycznie zablokowała rozwój wiatraków na lądzie. To duży problem, bo te są w tej chwili jednym z najtańszych źródeł energii. Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej policzyło ostatnio, że gdyby nie działające na lądzie elektrownie wiatrowe, to w grudniu 2021 roku hurtowa cena za energię elektryczną byłaby dwa razy wyższa. A gdybyśmy mieli ich dwa razy więcej niż mamy obecnie, to za prąd w 2021 roku płacilibyśmy o kilkanaście procent mniej niż musieliśmy za niego płacić.
Przy czym dwa razy to niewiele, bo farm wiatrowych mamy bardzo mało.
Ograniczenia dotyczące takich elektrowni oczywiście mają sens, bo sąsiedztwo bywa kłopotliwe. Reguluje to wiele krajów. Jednak polskie przepisy praktycznie zablokowały rozwój takiej energetyki.
Ceny nie są tutaj jedynym problemem. Drugim jest to, że im więcej mielibyśmy prądu z wiatru, tym mniej zużywalibyśmy węgla, którego po obcięciu importu z Rosji – brakuje. Można by go na przykład – wzorem niektórych krajów – trzymać na czarną godzinę i wykorzystać w sytuacji takiej jak obecna. Można by stopniowo zmniejszać import, tak by stać się samowystarczalnym pod tym względem.
Zaoranie fotowoltaiki
Nie zaszkodziłby też prąd ze słońca. Ale tak się akurat złożyło, że w ubiegłym roku rząd podjął decyzję o faktycznym „zaoraniu” indywidualnej fotowoltaiki. Coś co w Polsce – między innymi dzięki programowi „Mój Prąd” – rozwijało się bardzo szybko, dostało regulacyjnego kopniaka, który pogrzebał branżę.
O tym, jak mocny był ten kopniak, najwięcej mówi statystyka. Na przykład do PGE Dystrybucja jeszcze w marcu zgłoszono 41 tys. instalacji fotowoltaicznych. W kwietniu było to już tylko 648 sztuk. Skąd ten spadek? W kwietniu weszły w życie nowe reguły. Spadek zainteresowania Polaków fotowoltaiką jest jak na razie tak duży, że pojawiają się już informacje o upadłościach firm, które instalowały ją na domach.
Dlaczego rząd najpierw rozpędził prąd ze słońca, by później wcisnąć hamulec? Rzecz zrobiono na ad hoc. Była potrzeba, by w Polsce więcej energii było z OZE, więc uruchomiono program dotacyjny. Ten przyniósł świetne efekty. Tak dobre, że okazało się, iż archaiczne polskie elektrownie węglowe oraz sieci przesyłowe nie dają sobie rady z tak dużą ilością energii produkowanej w niewielkich instalacjach.
Problem zrobił się tak duży, że – przekonywano – grożą nam black outy. To pokazało, że brakuje podejścia systemowego. Takiego, które w planowy sposób projektuje rozwój i wzajemne uzupełnianie różnych źródeł energii. Robiąc to w wieloletniej perspektywie. A nie skacze od jednego do drugiego pomysłu w radosnych podrygach, które są „szyciem” w odpowiedzi na doraźne potrzeby.
Czytaj również: PiS zabiera uboższym Polakom marzenie o tanim prądzie
Ostrołęka
Pieniędzy na to nie brakuje, co najlepiej pokazuje przykład Ostrołęki. Ta elektrownia to być może najlepszy symbol tego, w jak niemądry sposób odbywała się u nas w ostatnich latach obrona „polskiego węgla”. Przypomnijmy. W 2016 roku zdecydowano, że w Ostrołęce zostanie zbudowany gigantyczny blok węglowy. Postanowiono to zrobić, choć nie od dziś wiadomo, że polskiego węgla jest coraz mniej i trzeba go raczej oszczędzać, niż spalać na potęgę. Zlekceważono też argumenty związane ze środowiskiem, choć te miały także wymiar finansowy. Prąd z węgla w świecie kryzysu klimatycznego nie jest zbyt przyszłościowy. Szczególnie w Unii Europejskiej. Ekonomicznie nie miało to więc sensu.
Co potwierdziło się kilka lat później, kiedy budowę zarzucono. Szacowana ilość pieniędzy, które poszły w błoto? 1,3 miliarda złotych. Za te pieniądze można było np. założyć fotowoltaikę na 52 tys. domów.
Lub zrobić wiele innych rzeczy. W tym pomyśleć, jak najszybciej zintegrować prąd z dachów z całym systemem energetycznym. Tak by nie trzeba było hamować rozwoju elektrowni prosumenckich.
Efektywność energetyczna
Przez lata skandalicznie zaniedbywano też wspieranie rozwoju efektywności energetycznej. Robił to rząd PiS. Robiły też poprzednie. Pomijano problem stanu polskich domów. To zmieniło się dopiero kilka lat temu, kiedy ruszył np. program Czyste Powietrze. Ale zrobiono za mało i za późno. Co widać po dzisiejszej sytuacji. A dlaczego tak zrobiono? Moim zdaniem i tutaj „broniono polskiego węgla”.
Wszelki próby zmiany spotykały się z niechętną reakcją tych, którzy z węgla żyją. To nie powinno dziwić. Lepszy stan domów to mniej zużytej energii, a więc także mniej pieniędzy zostawionych np. na składach z węglem. Gorszy stan domów to więcej sprzedanego węgla, choć oczywiście nie tylko o składy chodzi. Jak duża byłaby różnica? Szacunki mówią, ze przy mądrze prowadzonej zmianie, można zapotrzebowanie na węgiel do ogrzewania budynków zmniejszyć nawet o połowę.
Zrobiono jednak błąd. O ile bowiem da się jeszcze bronić tezy, że energetyka w naszym kraju stoi na polskim węglu, to w przypadku ogrzewania domów od dawna jest inaczej. Około połowy węgla do ogrzewania budynków i np. szklarni, importowano z Rosji. Broniąc więc węgla w tzw. sektorze komunalno-bytowym, tak naprawdę broniono surowca, który importowaliśmy z Moskwy.
Choć solidne zajęcie się tematem efektywności energetycznej pozwoliłoby się go pozbyć.
2,4 mld euro na import węgla
Ale się nie pozbyto. I rząd sam doprowadził się do miejsca, w którym zaleca, by z kryzysem energetycznym walczyć z pomocą zbieranego w lesie chrustu. Podpowiedzi nie dziwią, bo węgiel na składach kosztuje już nawet po 3000 złotych za tonę i trudno go dostać. Zapowiada się więc na bardzo trudną zimę dla tych, którzy muszą go kupić. Ich sytuację może poprawić zapowiedziany import z zagranicy. Minister Anna Moskwa zapowiadała bowiem, że zakontraktowano już 8 mln ton. To ilość, która – o ile dotrze do Polski – powinna wystarczyć. Ale jest to też węgiel, który będzie kraj kosztował krocie. Licząc po ostrożne 300 euro za tonę, wychodzi ok. 2,4 miliarda euro. Zapłacimy, bo musimy.
A musimy dlatego, że zamiast dbać o mniejsze zapotrzebowanie na węgiel np. z pomocą wiatraków, fotowoltaiki i efektywności energetycznej, „broniliśmy polskiego węgla” blokując to wszystko.
Niezbyt mądrze. Tym bardziej, że na tej obronie najbardziej korzystał węgiel… rosyjski.
A za te pieniądze dałoby się też zrobić bardzo dużo dobrego.
W tym i wiele rzeczy, które w długim terminie pozwoliłyby oszczędzić dużo pieniędzy.
Czytaj również: Tak Europa założyła sobie na szyję energetyczną pętlę
–
Fot. Tomasz Warszewski/Shutterstock.