Bill de Blasio był do niedawna burmistrzem Nowego Jorku. Pełniąc funkcję przekonywał ludzi, że „każdy musi zmienić swoje nawyki, by ratować Ziemię”. Wprowadzał też różne „zielone” polityki. W tym ograniczenia dla kierowców, które miały zmieniać ich zwyczaje. Nie widział jednak potrzeby, by zmieniać własne i po mieście poruszał się w kolumnie złożonej z pięciu SUV-ów. Zapytany, czy to w porządku, odpowiedział, że SUV-y… są hybrydowe. Hipokryzja to jeden z głównych grzechów, które prawica punktuje u opowiadających o ochronie środowiska i klimatu elit. Co jeszcze jest na tej liście?
Dużo, bo jest co punktować. Nie tylko wśród amerykańskich elit. Ale także wśród tych polskich i w różnych ekologicznych ruchach, które same wystawiają się na kolejne strzały. Niekiedy stawiane im zarzuty są celne, innym razem – oczywiście – nie są. Z całą pewnością są to jednak zarzuty bardzo nośne.
Jakie są zatem, zdaniem krytyków, grzechy główne zielonych polityków i ekologów?
Czy globalne ocieplenie to spisek? Czy prawica i ekolodzy mogą znaleźć wspólny język?
Najlepiej sprawdzić u źródła
Wylicza je na przykład Tucker Carlson, który jest dziś najważniejszym publicystą amerykańskiej prawicy. To on nadaje ton temu, co mówi obóz Donalda Trumpa. Carlson jest krytykowany za populizm i prorosyjskie wypowiedzi, ale nie można mu odmówić jednego. Ma bardzo czuły słuch społeczny i potrafi wybrać te opowieści, które przekonują tzw. zwykłych ludzi. Jego – ale też generalnie trumpowskich republikanów – manifestem jest książka „Statek głupców”, w której znalazł się cały rozdział poświęcony… „ekologistom”.
Taka nazwa nie jest przypadkowa. Ma wprowadzić rozróżnienie między dobrymi ekologami i złymi „ekologistami”. Ci pierwsi troszczą się o przyrodę. Sprzątają po sobie i dbają o piękno natury. A drudzy? – Nowy ekologizm robi wszystko, by elity były jeszcze potężniejsze i bardziej zadowolone z siebie. I bardzo niewiele, by poprawić świat natury. Nowocześni ekologiści na swojej drodze do uratowania świata omijają góry śmieci i ludzkich odchodów – tłumaczy medialny guru „trumpistów” w swojej książce.
Przekonując przy tym, że przyziemne problemy – takie jak na przykład śmieci, woda i powietrze – są poniżej godności dzisiejszych „ekologistów”, bo ci stracili słuch i wzrok. Słuch na problemy przeciętnych obywateli ich krajów, przez co nie dostrzegają, że rozwiązania, które forsują są dla nich zbyt kosztowne i nie mają społecznej akceptacji. Oraz wzrok na codzienne sprawy. Takie jak śmieci w lasach, ścieki w rzekach i dym w powietrzu. Jednak przede wszystkim zarzuca hipokryzję politykom i celebrytom.
Ratuje świat jeżdżąc SUV-em na siłownię
Carlson pisze, że jest dziś w Stanach Zjednoczonych tak, że „niemal każdy w amerykańskiej elicie jest ekologiem. To niemal obowiązkowe”. I nie jest to jedynie cicha troska o środowisko. Nie chodzi bowiem o to, że politycy z Waszyngtonu i celebryci z Los Angeles po pracy sprzątają okoliczne lasy. A raczej o to, że każdy chce dorzucić swoje trzy grosze do dyskusji o środowisku i klimacie, i zdobyć kilka punktów na „ratowaniu planety”. Przy czym te opowieści są tak moralizatorskie, że często przypominają kazania.
Jednak – pisze Tucker Carlson w „Statku głupców” – niewielu kaznodziejów żyje według nauk z głoszonych przez siebie homilii. Bill Gates, Elon Musk i Richard Branson lubią ludziom opowiadać o zagrożeniu zmianą klimatu, ale każdy z nich swoje sprawy lata załatwiać prywatnym odrzutowcem. Leonardo DiCaprio to jedna z twarzy ruchu ekologicznego. Za swoje działania zbiera liczne nagrody, po które – wylicza autor „Statku głupców” – lata prywatnym odrzutowcem. Szczególnie głośna była historia z 2016 roku, kiedy DiCaprio miał odebrać taką ekologiczną nagrodę w czasie, w którym odbywał się Festiwal w Cannes. Co zrobił aktor, który publicznie mówi, że „zmiana klimatu to wyzwanie, które stawia pod znakiem zapytania egzystencję gatunku ludzkiego”? Dodając jeszcze, że to najpilniejsze z wyzwań, przed którymi stoi ludzkość? Wsiadł do prywatnego odrzutowca, którym poleciał z Cannes we Francji do Nowego Jorku w USA. Tam pouśmiechał się, poopowiadał o klimacie, i odebrał swoją ekonagrodę. A zaraz po gali wsiadł do prywatnego odrzutowca, którym poleciał z powrotem do Cannes.
– Ślad węglowy takiego lotu jest gigantyczny, większy niż ten, który przeciętny Afrykanin zostawia przez całe życie – punktował go Carlson. Wyliczając, że na tym nie koniec, bo na liście są też politycy. – Hillary Clinton raz zażądała dla siebie prywatnego samolotu, ponieważ nie chciała dzielić lotu z Michelle Obamą – pisze. A nawet ciekawszy od Hillary Clinton jest przykład byłego burmistrza Nowego Jorku Billa de Blasio, który zasłynął z dwóch rzeczy. Jedną było promowanie zielonych rozwiązań. Polityk tłumaczył więc ludziom na przykład, że „każdy powinien zmienić swoje nawyki, by zacząć chronić Ziemię”. I zmieniał ich nawyki, wprowadzając na przykład zakaz używania foliowych reklamówek oraz różne ograniczenia dla samochodów. Ale drugą rzeczą, z której zasłynął, było to, że z biura na siłownię jeździł w kolumnie pięciu SUV-ów, które niespecjalnie przejmowały się ograniczeniami prędkości. Zapytany o to, odpowiedział, że zrezygnowanie przez niego z poruszania się po mieście kolumną SUV-ów byłoby jedynie tanim pozerstwem. Tym bardziej – dodał – że są to przecież… oszczędne hybrydy.
Jeżeli – pyta więc Tucker Carlson – naprawdę wierzysz, że przyszłość planety jest zagrożona przez emisje gazów cieplarnianych, to jak możesz latać prywatnymi odrzutowcami? I jest to bardzo dobre pytanie, na które liberalne media znajdują setki odpowiedzi. Ale niestety nie ma wśród nich ani jednej dobrej.
Ideologia
Ale hipokryzja to oczywiście nie wszystko, bo jest jeszcze drugi zarzut kardynalny. To zideologizowanie oraz wpisywanie kwestii środowiska w wielki blok ideologiczny lewicy. Czyli oczekiwanie, że jak martwisz się o zmianę klimatu lub ścieki w rzekach, to musisz także martwić się o inne elementy lewicowego programu. Bierzesz wszystko, mówi Carlson, albo nic. Choć są ludzie, którzy martwią się o wodę, powietrze lub klimat, ale niekoniecznie chcą się angażować na przykład w walkę o prawa osób LGBTQ+.
I jako przykład podaje zorganizowany w 2017 roku „Marsz dla nauki”. Ten miał być odpowiedzią na głupoty o zmianie klimatu, które opowiadał nowowybrany prezydent Donald Trump oraz sprzeciwem wobec zapowiadanych przez niego cięć w wydatkach na badania naukowe. Według planu marsz miał odbyć się w 600 miastach świata, a główne wydarzenia przewidziano w Waszyngtonie. Marsz był głośny i miał znaczenie. Wsparli go ważni politycy oraz wielkie tytuły prasowe – The New York Times i Washington Post. Zaangażowały się gwiazdy mediów, a zainteresowanie w mediach społecznościowych było duże. – Wszystko zapowiadało się obiecująco, ale nie trzeba było długo czekać, zanim zaczęły się kłopoty. Wszystkie wewnątrz. Głównym problemem byli liderzy wydarzenia. Byli niewystarczająco różnorodni: zbyt biali i zbyt męscy – opowiada Carlson nabijając się z organizatorów.
– Ściśle mówiąc, to nie powinno mieć znaczenia; rasa badaczy nie wpływa na wyniki prowadzonych przez nich eksperymentów, ani ich zdolność do osiągania wyników naukowych, ani na to, czy mają zdolność występowania na rzecz badań naukowych i ich finansowania – pisze. Ale jednak – dodaje – w kontekście amerykańskiej poprawności politycznej, miało. I to duże. Wkrótce uznano więc, że trzeba poszerzyć pulę spraw, o które marsz będzie się upominał, by grupa jego organizatorów była bardziej zróżnicowana. A ponieważ akurat w naukach ścisłych, nabijał się Tucker Carlson, różnorodność jest stosunkowo niewielka, wciągnięto aktywistów i naukowców zajmujących się tymi społecznymi.
Wkrótce marsz dla nauki stał się marszem przeciwko: „kolonizacji, rasizmowi, seksizmowi, ableizmowi (czyli dyskryminacji osób niepełnosprawnych – red. ), queer-, trans- i intersexfobiom, niesprawiedliwości ekonomicznej oraz w obronie imigracji, praw rdzennych mieszkańców Ameryki i spraw nauki”. Mówiąc krótko: trzeba było brać wszystko albo lądowało się na marginesie. I wielu naukowców na nim wylądowało, bo uznali, że to nadmierne upolitycznianie nauki i środowiska, które może tylko zaszkodzić. W jednym z miast odbyły się zresztą nawet dwa marsze – oddzielnie szli naukowcy biali i kolorowi.
Szaleństwo? Kiedy opowiada o tym Tucker Carlson z pewnością można odnieść takie wrażenie. Ale trzeba pamiętać, że jest to obdarzony ostrym piórem i określony ideologicznie publicysta, więc trzeba brać poprawkę na to, że bardziej niż na opisie faktów zależy mu na przekonaniu odbiorców do własnych racji. Sam „Marsz dla nauki” przyciągnął ogromną liczbę uczestników i został uznany za duży sukces.
Choć to – oczywiście – zależy głównie od tego, z której strony się patrzy i kto ocenia.
Kobalt
Tak jest w Stanach. A co dokładają Polacy? Niewiele. Przenoszą na rodzimy grunt głównie opowieść o oderwanych od rzeczywistości ekologach, którzy stracili wzrok i słuch. Niekiedy zresztą całkiem słusznie.
Na przykład wtedy, gdy Patryk Jaki podnosi w mediach społecznościowych temat pochodzenia kobaltu, który jest wykorzystywany w „zielonej transformacji”. To sprawa, nad którą europejska elita pochyla się dość ostrożnie i niechętnie, choć jest bardzo ważny. I chwała Jakiemu, że to robi, bo jego siła przebicia będzie zapewne w tym temacie większa niż tej części polskich ekologów, którzy także go przypominają.
- Pisaliśmy o nim w artykule: Tego nie wiesz o swoim smartfonie. „Nasze dzieci umierają jak psy”
W czym rzecz? Większość światowej produkcji metalu wykorzystywanego między innymi do produkcji baterii w telefonach oraz samochodach elektrycznych pochodzi z Konga. Biednego, afrykańskiego kraju, w którym z ziemi wydobywają go między innymi dzieci pracujące w biedaszybach. Te nie dość, że muszą pracować, to robią to w skandalicznych warunkach. Chorując i umierając. Ponieważ jednak kobalt jest niezbędny dla przeprowadzenia zmian w energetyce oraz wprowadzenia samochodów elektrycznych, to temat jest omijany szerokim łukiem przez część polityków oraz ludzi chcących pchać do przodu zieloną zmianę. Mówi się o nim zdecydowanie zbyt mało i za mało robi, by rozwiązać ten problem.
Robiąc przy tym ogromny błąd, bo metodą, by kobalt nie szkodził rozwojowi odnawialnych źródeł energii, nie jest milczenie o tym, co dzieje się w Kongo. Jest nią zadbanie, by warunki w tym kraju ucywilizować, a dzieciaki z biedaszybów wysłać do szkół. Nie wydaje mi się, by były to marzenia ściętej głowy, bo najbogatsze firmy technologiczne i motoryzacyjne świata, które na pracy tych dzieci zbijają prawdziwe kokosy, z pewnością stać na zafundowanie kilkuset szkół w jednym z najbiedniejszych krajów świata. Milczenie w takich sprawach jest nie tylko bezduszne, ale też bardziej szkodzi niż pomaga, bo pozwala zadawać celne pytania o motywacje. Takie, jak te, które w tym temacie stawia Patryk Jaki.
A brak sensownej odpowiedzi tylko zniechęca ludzi do promowanych rozwiązań.
Są dwie kategorie ludzi
Najmocniejszy zarzut jest jednak po prostu taki, że ruch ekologiczny oderwał się od ziemi i zwykłych ludzi. Czy to prawda? W pewnym sensie tak, bo tak bywa. To dlatego te argumenty są tak nośne. Ruch ekologiczny – także w Polsce – ma problem z rozmawianiem z ludźmi. Mówi trudnym językiem o odległych sprawach. Często promuje rozwiązania, których sens jest dla ludzi niezrozumiały, a są bardzo dolegliwe, nie wpisują się w szerszy obraz lub generalnie są pozbawione większego sensu. Zbyt często tracąc przy tym z oczu problemy bliskie i przyziemne. Przykładów nie brakuje. Kilka tygodni temu opublikowaliśmy wywiad z Pawłem Chodkiewiczem, strażnikiem rzek WWF. Paweł, aktywny wędkarz, opowiadał o tym, że na Podhalu (i nie tylko tam) rzekami płynie dziś ściek, z którym nikt nic nie robi.
Mój kolega Jakub Jędrak podesłał ten wywiad grupie warszawskich ekologów. Okazało się jednak, że zamienianie Dunajca i Wisły w ściek niespecjalnie ich poruszyło. Uwagi członków grupy nie zwróciły nawet nieszczelne szamba zanieczyszczające wody gruntowe. Ale to nie znaczy, że nie poruszył ich tekst.
Poruszył i to bardzo. Na tyle, że pod adresem Kuby padło wiele niemiłych słów. Dlaczego? Ponieważ Paweł porównał sytuację polskich rzek do tego, co widać w „krajach Trzeciego Świata”. A ja go wtedy nie pouczyłem, że teraz nie wypada tak mówić i powinno się używać zwrotu „kraje o niskim i średnim dochodzie” lub „globalnego południa”. Czyli wydarzyło się dokładnie to, co ekologom zarzuca Carlson.
Tylko, że tak bywa, a nie jest. Ktoś w wolne dni sprząta rzeki i lasy. Ktoś dba o powietrze i stara się pozbyć smogu. I ktoś walczy z niewydolnym urzędniczym aparatem, by Dunajec i Wisła przestały być ściekiem.
Jednak rzecz nie tylko w pomijaniu tych ludzi, kiedy snuje się wygodne dla siebie opowieści. Jest tutaj ważniejsza sprawa, bo błąd – przynajmniej moim zdaniem – robią ci, którzy próbują wpisać problemy środowiska w wielką narrację ideologiczną lewicy lub liberałów. Ale błąd robią także ci, którzy walkę z ekologami ustawiają w centrum opowieści snutych przez prawicę. Robią to, bo nie jest dziś trudno znaleźć w tym (ale też przecież niemal każdym innym) środowisku ludzi, którzy są tak wyobcowani, że stają się wdzięcznymi chłopcami do bicia. Łatwo też zbijać punkty na piętnowaniu hipokryzji bogaczy, którzy za pięknymi słowami o znaczeniu środowiska naturalnego skrywają prywatne odrzutowce. Ale robiąc to tak, że wylewają dziecko z kąpielą, bo walczą z wszystkimi, a nie tylko głupimi, żądaniami ochrony środowiska.
W efekcie biorą na cel nie tylko hipokryzję i głupotę, ale też czystą wodę, czyste powietrze i zdrowe jedzenie.
Tak było choćby w przypadku katastrofy na Odrze, w której refleksję nad pytaniem o to, dlaczego do niej doszło i czy można zapobiec powtórce, przykryły krzyki o ekologach działających na zlecenie Niemiec. To było dla władz wygodniejsze, bo łatwiej jest przecież przekierować uwagę na kogoś innego, niż naprawić to, co się zepsuło.
Tymczasem środowisko nie ma barw partyjnych. Nie wyznaje też żadnej ideologii. Nie jest lewicowe. I nie jest prawicowe. Nie ma dla niego znaczenia, co ktoś myśli o aborcji. Znaczenie ma, czy ten ktoś po sobie sprząta? Czy spuszcza szambo do rzeki? Czy zatruwa wody gruntowe i sąsiadów? Czy szanuje naturalne piękno swojego kraju? I czy o nie dba? Czy może je niszczy? Tłumacząc, że robi to na złość ekologom. Środowisko po prostu jest i wymaga naszej uwagi. I niestety wymaga jej coraz bardziej, bo jest nas coraz więcej, coraz więcej konsumujemy i wyrzucamy, i przez to rośnie nasz nacisk na planetę.
Nie ucieka od tego nawet sam Tucker Carlson. Wspomina reklamę społeczną, która poruszyła miliony Amerykanów na początku lat 70. ubiegłego wieku. Pokazywała ona rzeki pełne śmieci, fabryczne kominy odpowiadające za kwaśne deszcze i ludzi, którzy śmiecą. Tamta reklama miała dwa przesłania.
Jednym było to, że są ludzie, którzy szanują naturalne piękno Ameryki. I tacy, którzy go nie szanują.
Drugie mówiło, że to ludzie niszczą środowisko. Więc także ludzie mogą przestać to robić.
Trudno się nie zgodzić. Prawda?
Są dwie kategorie ludzi. Tacy, którzy szanują naturalne piękno naszego kraju. I ci którzy je niszczą.
– I wszystko dało się naprawić. Nie było nic abstrakcyjnego w rozwiązaniu dla tej katastrofy: przestańcie być samolubni i przestańcie śmiecić. Zbierajcie swoje śmieci. Oczyśćcie swój kraj. To piękne miejsce. Nie zniszczcie go. To ekologizm, który mógł zrozumieć pierwszoklasista – dodawał jeszcze Carlson.
Jeden z najważniejszych ideologów obozu Donalda Trumpa i guru amerykańskiej prawicy.
Życzyłbym sobie, by nasza – która go naśladuje – i to wzięła sobie do serca oraz na sztandary.
***
W jakim stanie jest środowisko w Polsce? Co dzieje się z rzekami? Dlaczego doszło do katastrofy w Odrze? Czy Bałtyk naprawdę jest najbardziej zanieczyszczonym morzem świata? Dlaczego samochody są coraz mniej trwałe? Czy globalne ocieplenie to spisek? Tego dowiesz się z książki „Odwołać katastrofę”.
Fot. a katz / Shutterstock.com/taniavolobueva / Shutterstock.com