Powódź tysiąclecia, jak nazywane są wydarzenia z lipca i sierpnia 1997 roku, wpłynęła na nasze wyobrażenia odnośnie zagrożenia, jakim jest nadmiar wody. Jakie są dzisiejsze skutki działań podejmowanych w ostatnim ćwierćwieczu w związku z ryzykiem powodzi? Czy taki sposób zarządzania wodą sprawdza się w dobie zmiany klimatu i suszy? O tym, między innymi, rozmawiamy z drem Sebastianem Szklarkiem, autorem bloga „Świat Wody”, ekohydrologiem z Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii PAN.
Sebastian Medoń, SmogLab.pl: W tym roku obchodzimy 25. rocznicę tzw. Powodzi Tysiąclecia, która była, jak by nie patrzeć, istotnym momentem w historii III RP. Mam wrażenie, że za jej sprawą temat powodzi silniej zaistniał w dyskursie publicznym, a także politycznym. Zapewnienie mieszkańcom bezpieczeństwa przed skutkami opadów i wylewów rzek stało się dla wielu polityków priorytetem, przynajmniej deklarowanym. Na początku chciałbym zapytać: jak wyglądały działania mające przeciwdziałać powodziom w Polsce w ostatnim ćwierćwieczu? Na jakie rozwiązania stawiano?
Dr Sebastian Szklarek, blog „Świat Wody”, Europejskie Regionalne Centrum Ekohydrologii, Polska Akademia Nauk: Przede wszystkim kładziono nacisk na dwa aspekty. Po pierwsze, chodziło o pozbycie się wody z zalanego terenu. Po drugie, jeśli to było niemożliwe, to po prostu budowano wały przeciwpowodziowe. Mniejsze lub większe, ale przede wszystkim tak starano się zabezpieczyć przed wodą. Przez większość tych lat tak to właśnie wyglądało. Dopiero niedawno, gdy bardziej zaczęły nam doskwierać susze, zaczęto zmieniać perspektywę. Zaczęto myśleć o tym, by wody nie tylko się pozbywać, ale także móc ją zatrzymywać.
Mimo wszystko, skupianie się wyłącznie na „własnym podwórku”, czyli kwestii odprowadzania wody, prowadzi do problemów kawałek dalej, gdzie nastąpi kumulacja tej wody. Podwyższa się zatem wały, ale na pewnym etapie to nie wystarcza.
- Czytaj także: Ćwierć wieku temu wielka woda zalała Dolny Śląsk. Czy „powódź tysiąclecia” to prawidłowe określenie?
Szybkie odprowadzenie wody z opadów ma swoje wady. Czy grożą nam „rzeki epizodyczne”?
No właśnie. Wszyscy się pewnie zgodzimy, że należy przed powodzią chronić mieszkańców i ich majątki. Ale jakie są negatywne skutki dotychczasowych działań? W kontekście suszy, ale i środowiska…
Generalnie trzeba też mieć na uwadze, że przepływ w naszych rzekach to tak naprawdę w 70-80 proc. dopływ wód podziemnych. Ponieważ na ogół rzeki są najniższym punktem w krajobrazie, to wody podziemne przesiąkają przez glebę i zasilają w ten sposób rzeki. W momencie gdy nastawiamy się na szybkie odprowadzenie wody pochodzącej z opadów, to nie zostaje ona w krajobrazie i nie odtwarza wód podziemnych, których poziom obniża się z każdym rokiem.
Skutek jest taki, że w skali całego kraju często prawdziwy przepływ rzeki pojawia się wtedy, gdy pada. Gdy nie ma deszczu, jest suchszy okres, to rzeka wraca do niskich stanów poziomu wody. Póki co, nie jest tak sucho, by duże rzeki w Polsce całkowicie wysychały i miały charakter epizodyczny, ale jesteśmy o krok bliżej takich realiów, a na licznych małych ciekach już to się dzieje.
Alternatywa: zatrzymywanie wody, gdy jej obecność jest korzystna
Co w zamian? Jakimi dysponujemy alternatywami, jeśli chodzi o zarządzanie opadem?
Jeśli postawimy na zatrzymywanie wody, przeciwdziałać będziemy nie tylko suszy, ale także powodziom w innych miejscach. Woda jest wówczas retencjonowana i dopiero jej nadmiar jest odpływa dalej z danego miejsca. Przeciwdziała to także gwałtownym wezbraniom rzek, które są zmorą w trakcie powodzi.
Do tego dochodzi aspekt jakościowy, jeśli chodzi o wodę. Jeżeli ją gdzieś zatrzymujemy, to ona nie wymywa nam w takiej ilości zanieczyszczeń, które są zgromadzone czy to na powierzchni miasta, czy terenów rolniczych.
Jeśli mamy taki opad, który zabiera wszystko ze sobą, włącznie z zanieczyszczeniami, to procesy samooczyszczania, które funkcjonują w przyrodzie, nie są wystarczająco wydajne.
Czyli rozumiem, że wpływa to nie tylko na jakość wód w rzekach, ale i w Bałtyku…
Tak, w tym kontekście najczęściej mówi się o eutrofizacji i zakwicie glonów, głównie za sprawą azotu i fosforu. Oczywiście szereg różnych procesów pozwala na oczyszczenie się z nich środowiska, w naturalny sposób, choćby przez wbudowywanie ich w rośliny. Potrzeba jednak czasu. Jednak gdy fala wezbraniowa dostarcza tych zanieczyszczeń znacznie więcej, procesy samooczyszczania nie są w stanie poradzić sobie z taką ich ilością.
Innym problemem jest zanieczyszczenie plastikiem, z którego usunięciem środowisko radzi sobie znacznie gorzej.
Polityka przeciwpowodziowa i susze
Wróćmy może jeszcze do zjawiska suszy. Czy możemy powiedzieć, że dotychczasowa polityka antypowodziowa pogłębia ten problem? I czy zmiana w naszym podejściu do opadów może tutaj pomóc?
Duże znaczenie ma szansę mieć wykorzystanie istniejących rowów melioracyjnych, poprzez zainstalowanie w nich zastawek. Wówczas możemy zatrzymywać wodę w miejscu opadu i retencjonować, podobnie jak w przypadku oczek wodnych, które także warto odtwarzać.
Oczywiście na polach uprawnych nie można zatrzymywać wody bez umiaru. Rośliny nie lubią skrajności i zbyt dużej ilości wody. Dlatego w sytuacji jej nadmiaru należy podnieść zastawki, pozwalając na odpływ. Co najistotniejsze, rowy te istnieją, nie trzeba ich tworzyć, a jedynie przystosować.
Jest ciekawe opracowanie na temat zlewni polskiej części Odry. Okazuje się, że wykorzystując tamtejsze rowy melioracyjne, możemy zatrzymać ilość wody zbliżoną do 5 proc. rocznego odpływu. Jeśli do tego doliczyć zlewnię Wisły, która jest dwa razy większa, to razem szacunkowo mielibyśmy 15 procent. Czyli to, co rząd chciałby osiągnąć, jeśli chodzi o ograniczenie odpływu, można załatwić samą infrastrukturą rowów melioracyjnych. To znacząco poprawiłoby naszą sytuację w kontekście suszy.
- Czytaj także: Strażak wspomina powódź: „Krzyczał na mnie polityk. Nie jesteś tu od rządzenia” [WYWIAD]
_
Zdjęcie: Cinematographer / Shutterstock.com