– Normalny człowiek może na czeskiej prowincji wygodnie żyć, korzystając jedynie z komunikacji publicznej – mówi Rafał Stanek, człowiek, który zakochał się w czeskich kolejach oraz tym, jak nasi południowi sąsiedzi organizują transport publiczny. Opowiada o rozwiązaniach, o których w Polsce możemy jedynie marzyć i tym, że Czesi większą wagę niż do tego, jakie jeżdżą pociągi i autobusy, jeździły one często, punktualnie i w taki sposób, by pasażer czuł się dobrze i chciał wracać.
Za co kochasz czeskie koleje?
Kiedy popatrzysz na statystyki, to zobaczysz, że w Czechach liczba pasażerów „na głowę” jest dwa razy większa niż w Polsce. Kraj jest cztery razy mniejszy i ma cztery razy mniej ludności, a pasażerów jest tylko o połowę mniej niż u nas. I mówię jedynie o pociągach, bo do tego dochodzą jeszcze autobusy, które też są dużo bardziej wykorzystane niż u nas. Komunikacja publiczna jest tam popularniejsza niż w Polsce. Ale też rzecz w tym, jakie to są pociągi i jak to wszystko działa.
Jak?
To nie są supernowoczesne České dráhy (Koleje Czeskie – red.). Nie jeżdżą tam same nowoczesne pociągi. Czasami to są składy złożone z dwóch wagonów, które jeżdżą po niezelektryfikowanej trasie. Ale te pociągi jeżdżą relatywnie często. Jeżdżą w miarę przyjaźnie, co widać zaczynając od tego, jak kupuje się bilety na stacji kolejowej, a kończąc na zachowaniu drużyn konduktorskich, które są bardzo sympatyczne i zawsze znajdą sposób, żeby odezwać się w jakiś miły sposób. Niedawno wieźliśmy rowery. Kiedy konduktor przyszedł sprawdzać bilety to pierwszą rzeczą, którą powiedział, było pochwalenie nas za… dobre zawieszenie ich na hakach. Chociaż nie wydaje mi się, żeby były zawieszone jakoś specjalnie dobrze. Rowery wożę często i wiem, że w Czechach nie muszę się tego bać, bo wieszaków jest dużo. Więcej niż u nas, gdzie czasami są cztery wieszaki na pociąg, a czasami tylko dwa. Zdarza się więcej, ale zdarzają się też sytuacje takie, że wyczerpują się na nich miejsca i nie za bardzo jest co zrobić. Irytujące jest też to, jak się u nas rozmieszcza miejsca dla rowerów, na wózki dziecięce lub te dla niepełnosprawnych. W Polsce przeważnie masz tak, że wchodzisz do pociągu, później masz zawężenie i dopiero przejście do miejsca, gdzie są wieszaki. W Czechach w większości pociągów jest to zrobione inaczej – wchodzisz do pociągu i masz otwartą przestrzeń. Od razu możesz postawić wózek lub rower. Możesz go powiesić. Dużo łatwiej się wsiada, wysiada i korzysta z tego.
Po prostu dbają o szczegóły?
Tak.
„Konduktorzy natychmiast przeszli po wszystkich wagonach”
W czymś jeszcze to widać?
Łatwe są przesiadki. Pamiętam, jak kiedyś wsiadaliśmy do pociągu, który się minimalnie spóźnił i konduktorzy natychmiast przeszli po wszystkich wagonach. Nie po to, żeby sprawdzić bilety. Ale po to, żeby zapytać, czy ktoś nie przesiada się na inny pociąg. Żeby – w razie potrzeby – móc zadzwonić, żeby go dla tego pasażera przytrzymać. Wiem, że w Polsce da się zgłosić przesiadkę, która czasami zadziała, a czasami nie. Jednak tam inicjatywa była z zupełnie drugiej strony. To koleje robiły wszystko, by zadbać o przesiadkę pasażerów. Widziałem też przypadki, kiedy na stacji kolejowej konduktorzy przeprowadzali ludzi przesiadających się z jednego pociągu do drugiego, by ci mogli jak najszybciej i jak najwygodniej trafić na peron, na którym czekał na nich drugi skład.
A o co chodziło z przyczepką?
To była ciekawa sytuacja. Przyszliśmy na dworzec kolejowy. Na dworcu kolejowym zauważyliśmy, że w ten dzień na tej trasie nie jeżdżą pociągi i jest zastępcza komunikacja autobusowa. Znaleźliśmy ją bez problemu, ale mieliśmy rowery. Powiedziałem więc o tym konduktorowi, który stał przy autobusie. On powiedział „Ježiš Mária”, chwycił za telefon i gdzieś zadzwonił. Po chwili mówi, żebyśmy się nie martwili, bo zaraz ktoś przyjedzie i je zabierze. I rzeczywiście krótko po telefonie podjechał pan Milan – nie przyczepką, ale starym dostawczakiem – i wziął rowery nasze oraz innych pasażerów. W sumie z 15 sztuk. My pojechaliśmy zastępczą komunikacją autobusową, a za nami pojechał samochód – zwykły, stary samochód, którym pan Milan nam to wszystko przewiózł. Rzecz w tym, że nie zostawili nas na lodzie, tylko wszystko zorganizowali. Nie było to nic pompatycznego, nic wielkiego, ani jakoś super zorganizowanego. Po prostu o nas zadbali.
Nie musi był ładnie. Musi dowieźć na miejsce.
Kiedy kupuję bilety na dworcu też bywa bardzo miło. Ujęło mnie na przykład to, jak kiedyś jechałem do austriackiego Retzu ze znajomymi. Było nas siedem osób i siedem rowerów. Pani w kasie poprzeliczała cenę biletów, które chcieliśmy kupić i powiedziała, że wyjdzie nam to za drogo. Zaproponowała, że da nam bilety całodzienne, które akurat w weekend obejmowały dwie osoby i dwie rowery. Dzięki temu zapłaciliśmy połowę tej ceny, którą kosztowałyby normalne bilety.
Ostatnio jechałem w Kolejach Małopolskich, gdzie – wydawało mi się – obsługa jest bardzo w porządku. Ale wsiadła młoda dziewczyna i powiedziała do konduktorki, że chce kupić bilet. Na stacji nie było kasy, więc miała do tego prawo. Konduktorka ją jednak okrzyczała, że wsiadła do złego wagonu, bo powinna była do pierwszego. Nie pomogło nawet tłumaczenie dziewczyny, że specjalnie wsiadła gdzie indziej, bo widziała konduktorkę. Ta sprzedała jej w końcu bilet, ale strasznie opieprzyła dziewczynę. Myślę, że w czeskich kolejach coś takiego byłoby nie do pomyślenia, bo w nich chodzi o to, żeby klient był zadowolony i często jeździł. Widziałem też przypadki, kiedy wystawiano mandaty, bo komuś się rozładował telefon. A jednocześnie České dráhy wprowadzają coś takiego, że jak kupiłeś bilet przez aplikację, a masz spóźniony pociąg, to otrzymanie rekompensaty 25 proc. która ci się należy, nie wymaga składania reklamacji. Wiedzą przecież, że miałeś bilet, a pociąg jest spóźniony. Przelew przychodzi automatycznie. To już działa.
Pieniądze oddają „z automatu”?
Tak. W Polsce też tak teoretycznie powinno być, tylko musisz napisać reklamację.
Jeden stary wagon, ale jeździ
Dobrze, ale mówisz, że per capita jest tam dwa razy więcej pasażerów. Mnie się wydaje, że uśmiech jest ważny, ale sam uśmiech chyba jednak nie wystarczy.
Tylko zobacz, że w Polsce przez lata zniknęło sporo sieci kolejowej, a oni jej nie likwidowali. Czytałem ostatnio książkę „Ostre cięcie” Karola Trammera, który pisał o tym, że problemy z naszymi pociągami zaczęły się już w latach 80. ubiegłego wieku. Wynikało to po części z elektryfikacji. Linie, które nie były zelektryfikowane potraktowano wtedy bardzo po macoszemu, ponieważ nie mieliśmy szynobusów. A puszczanie pociągów ciężkich, z lokomotywą, jest drogie. Kiedy więc liczono opłacalność linii kolejowych, to wychodziło, że one nie mają za wiele finansowego sensu.
Czechosłowacja – bo to było jeszcze przed jej rozpadem – po prostu zaczęła produkować lekkie, motorowe szynobusy. To czasami jest jeden stary wagon. Prawie autobus. Ale one jeżdżą i zapewniają komunikację. Dzięki temu nie polikwidowali tras. Już wcześniej mieli ich więcej, a teraz mają dużo więcej. Efekt jest taki, że ludzie się przyzwyczaili, że to jest niezawodny środek transportu i z niego korzystają. Spotkałem kiedyś w pociągu starszego pana, z którym pogadałem i on opowiedział mi, że mieszka w małej miejscowości, lubi jeździć na rowerze – wiózł ze sobą rower, bardzo zwyczajny, nic wypasionego – i nie ma w ogóle auta. Mieszkał na prowincji bez samochodu i tłumaczył, że nie potrzebuje go, bo na miejscu wszystko sobie załatwia bez niego bez problemu, a jak potrzebuje gdzieś jechać – w tym także na wycieczki rowerowe – to jest komunikacja publiczna. Mówił, że jeździ nawet daleko, bo przesiadki nie są żadnym problemem. A raz w roku wybiera się na większy wyjazd na rowery na przykład do Skandynawii i robi to autobusem, który wynajmuje w całości razem z innymi ludźmi. Normalny człowiek może na czeskiej prowincji wygodnie żyć, korzystając jedynie z komunikacji publicznej.
Kiedy z polskiej perspektywy popatrzeć na to, że na prowincji może wystarczyć sama komunikacja publiczna, to można pozazdrościć. My mamy z tym gigantyczny problem.
Od sześciu lat jeździmy do Znojmo na Morawach. Spędzam tam wiele tygodni w każdym roku. Teraz to wygląda tak, że kiedy jadę tam autem, to po przyjechaniu na miejscu parkuję je i już go więcej nie ruszam. Miejscowość nie jest duża. Ale jest tak zorganizowana, że w ogóle nie muszę korzystać z auta. Do sklepu? Dotrę. Inne sprawy? Wystarczy komunikacja publiczna, bo dobrze działa.
Jak duże jest Znojmo?
Samo miasto ma około 35 tysięcy mieszkańców. Razem z otaczającymi je wsiami może to być około 50 tysięcy ludzi. Jest tam stacja kolejowa z trzema liniami kolejowymi, z których jedna jest zelektryfikowana, a dwie są niezelektryfikowane. I są autobusy podmiejskie. System jest logiczny. Znojmo znajduje się w województwie południowomorawskim w strefie „8”, więc autobusy miejskie mają numery 800, 801, itd… podmiejskie… 810, 811…
Miejskim autobusem po województwie
Miejskie autobusy są numerowane według stref wojewódzkich? Dlaczego?
Autobus jadący z Brna, który jest strefą „1”, do Znojma, które jest w „8”, ma numer 108, bo łączy strefę „1” z „8”.
Ale poczekaj. W ramach miejskiej komunikacji można pojechać z Brna do Znojma?
W ramach komunikacji publicznej, którą zarządza województwo we współpracy z miastami.
Ile to jest kilometrów?
68.
Jak często jeżdżą te autobusy?
Co pół godziny lub co godzinę. Zawsze w stałych minutach. 8:25, 9:25, 10:25… Dzięki temu można się bez problemu przyzwyczaić do czasów odjazdu. Zdarza się i tak, że równolegle jadą dwa autobusy. Jeden zatrzymuje się po drodze częściej, a drugi jest przyspieszony i robi to rzadziej.
To jest mniej więcej tak, jakby miejski autobus jeździł z Krakowa do Tarnowa.
Coś takiego. Z tym, że może akurat Tarnów nie ma tutaj sensu jako przykład, bo na tej trasie jest pociąg. Z Brna do Znojma pociągu nie ma, choć jest projektowany i liczę, że będzie za 10 lat. Ale tak – całe województwo jest w jednym systemie numeracyjnym i jednym systemie biletowym. Jeżeli więc chciałbym na przykład z moich Karniowic pojechać na wycieczkę w Tatry, to w Czechach byłoby tak, że jechałbym autobusem podmiejskim do stacji kolejowej w Zabierzowie, pociągiem do Krakowa, później autobusem lub pociągiem do Zakopanego i dalej autobusem miejskim z dworca do Kuźnic, a wszystko to… na jednym bilecie strefowym.
Jak to działa na poziomie większego miasta, takiego jak Brno?
Tak samo. Na przykład z autobusu, który jedzie do Znojma, możesz korzystać tylko po to, żeby jeździć nim po Brnie. Bardzo fajny jest system zakupu biletów. Masz różnych przewoźników, ale jeden bilet. Możesz na nim jeździć po całym województwie, a nawet po kawałeczkach Austrii.
Na bilecie miejskim z Brna jedziesz do Wiednia?
Do Wiednia nie. Ale już do przygranicznego Retzu – tak.
Jak się jeździ w praktyce?
Wydrukowałem przykładowy rozkład, żeby to pokazać. Startujemy w centrum Brna i wsiadamy w tramwaj numer „5”. On wiezie nas na przystanek, na którym mogę przesiąść się na autobus „108”. On jedzie 11 minut później, czyli przesiadka nie wymaga bardzo długiego czekania. Zacząłem więc komunikacją miejską i przesiadłem się na autobus międzymiastowy, który może należeć do prywatnego przewoźnika, ale otrzymującego od województwa pieniądze za przejechane kilometry i respektującego normalne bilety. Nim dojeżdżam do Znojma, w którym przesiadam się na pociąg. Czekam tylko 13 minut i na peron podjeżdża międzynarodowy skład, który jedzie do Wiednia.
Wysiadam z niego w Retzu. Wszystko na jednym bilecie.
„Pociągi i autobusy są ze sobą zgrane”
Krótka przesiadka z tramwaju na autobus to nic zaskakującego, ale to, że dalej możesz się też bez trudu i bez czekania przesiąść na pociąg to już ciekawe. Tak się złożyło, czy to tak działa?
Tak działa. Pociągi i autobusy są ze sobą zgrane. Wymyśliliśmy kiedyś z żoną, że pojedziemy do miejscowości Hrušovany nad Jevišovkou. Tam mieszka około 3 tys. osób. Nie da się do niej dojechać bezpośrednio pociągiem. Ten jedzie tylko do sąsiedniej miejscowości, a dalej trzeba się przesiąść na autobus. Na dworcu w Znojmie poszedłem do kasy i powiedziałem, że chce pojechać od razu do tej docelowej miejscowości. Pani w kasie powiedziała, że nie ma problemu i sprzedała mi bilet przesiadkowy. On nie był nawet do tej miejscowości. Był po prostu na całe strefy, ważny dwie godziny. Obejmował pociąg, którym jechaliśmy 20 minut. Kiedy wysiedliśmy na stacji kolejowej – niespecjalnie wielkiej – uderzyły mnie wyświetlacze, na których było bardzo dużo różnych rzeczy. Zdziwiłem się, bo wiedziałem, że pociągi tam aż tak często nie jeżdżą. Okazało się, że wyświetlano całą komunikację. Nie tylko pociągi, ale też autobusy, które kursowały do stacji. Wyszedłem z peronów, a przed nimi były dwa stanowiska autobusowe, na które natychmiast podjechał jeden autobus, który zawiózł nas kolejne pięć kilometrów. Dojechaliśmy na jednym bilecie, a autobus był zgrany z pociągiem. W drugą stronę było tak samo. Ktoś o tym pomyślał.
Ciekawe jest to, że oprócz regularnej komunikacji publicznej w Znojmie i okolicach działają również przewozy organizowane z okazji różnych imprez. Przykładowo Znojmo organizuje akcję zalesienia – miasto najpierw kupuje grunty, a później sadzi na nich tak zwane laso-parki. I kiedy taka akcja się odbywa to jest zapewniony autobus, który chętnych wiezie z centrum na miejsce sadzenia. Jeśli jakaś wioska organizuje imprezę winiarską – odpowiednik naszych festynów wiejskich – to często są organizowane bezpłatne autobusy z i do wioski. A jak jest duża impreza, jak na przykład Znojemskie Historyczne Winobranie to o 23:00 po imprezie dworzec kolejowy wygląda jak centrum komunikacyjne w dużym mieście – są pociągi specjalne do Pragi, Brna i międzynarodowy do Retzu oraz autobusy podmiejskie we wszystkie strony.
Jest coś jeszcze, co ci się podoba?
To jak rozwiązano zakupy biletów. Szczególnie dla osób, które są tam jednorazowo lub nie korzystają z komunikacji zbyt często. Wszędzie możesz mieć aplikacje i kupić bilet papierowy, ale w Brnie i Znojmie nośnikiem biletu może być także karta płatnicza, którą przykładasz do kasownika, który nic nie drukuje. Nie kupujesz fizycznie biletu, masz go na karcie. Ale to nie jest koniec tej historii. We Wrocławiu możesz bilet kupić podobnie. Jednak tym co różni ten system od Wrocławia, jest to, że pieniądze z karty ściągają ci dopiero po skończonym dniu. Robią tak dlatego, że kartę przykładasz za każdym razem, jak wsiadasz do autobusu lub tramwaju. I dopiero na koniec dnia system decyduje, jaki bilet ci sprzedać, żeby było dla ciebie jak najtaniej. Wsiadłeś na krótko? Sprzeda ci zwykły bilet. Jeżeli chwilę jechałeś autobusem, ale zaraz po nim przesiadłeś się do tramwaju, to sprzeda ci przesiadkowy. A jeżeli jeździłeś dużo przez cały dzień, to pobierze pieniądze za dzienny, bo to on wyjdzie ci najtaniej. Bardzo bezstresowo się z tego korzysta. Na przykład w Znojmie masz limit 40 koron, czyli co byś nie zrobił i ile nie jeździł, to nie zapłacisz więcej niż osiem złotych.
Ile?
Osiem złotych.
Niewiele więcej niż jednoprzejazdowy bilet w Krakowie.
Ale Znojmo jest mniejsze. Bilet jednorazowy kosztuje około dwóch złotych. W Brnie stawki będą nieco wyższe, bardziej porównywalne z Krakowem. Mnie chodzi jednak o sam system, który pilnuje, żeby to tobie się jak najbardziej opłacało jeździć komunikacją publiczną.
Moim zdaniem to bardzo ciekawe i przyjazne dla pasażera rozwiązanie.
Gorzej z kasą miasta.
Nie.
Nie?
Nie, bo to cię zachęca, żeby z komunikacji korzystać. Więcej ludzi jeździ, więc wykorzystanie autobusów i tramwajów jest lepsze. To nie jest tak, że droższe bilety to koniecznie większe wpływy.
Tańsze bilety, ale więcej pasażerów
Może i nie, ale w kilku polskich miastach działają tak, jakby uważali, że tak jest.
10 lat temu uwolniono linię kolejową Ostrawa-Praga. Zdecydowano, że będzie komercyjna, będą różni przewoźnicy i państwo nie będzie do niej dopłacać. České dráhy, one są tamtejszym odpowiednikiem PKP, które wcześniej były głównym przewoźnikiem na tej linii, dostały konkurencję. Zaczął tam jeździć RegioJet. Zaczął LeoExpress, który dojeżdża nawet do Krakowa.
České dráhy musiały obniżyć cenę, ale okazało się, że nie straciły na tym interesie, bo ruch na linii wzrósł trzykrotnie. Większa liczba pasażerów pozwoliła na to, by trzech przewoźników zarobiło swoje. I to mimo obniżenia cen biletów.
Jechałem ostatnio z Krakowa do Pragi. Zapłaciłem niecałe 70 złotych. Fakt, że w promocji.
Ja jeżdżę czasami do Wiednia i przeważnie robię to tak, że samochodem jadę do Bohumína, który jest zaraz przy granicy. Tam kupuję bilet na České dráhy do Wiednia. Tak jest taniej. A jeszcze taniej jest, gdyby na ten sam pociąg kupić bilety wewnętrzne. Jechałem kiedyś z człowiekiem, który wsiadł do pociągu zaraz przy granicy, w Břeclaviu i jechał do Bohumína. A stamtąd dalej do Polski. Miał jakąś zniżkę dla seniora i za całą tę trasę, w poprzek całych Czech, zapłacił jakieś dwa euro.
Opłaca ci się jechać samochodem do Bohumína, żeby tam wsiąść w pociąg, chociaż możesz wsiąść w niego na dworcu w Krakowie?
Tak jest i taniej, i szybciej. Czeskie bilety międzynarodowe mogę kupić w sieci. Z naszymi na tej linii bywa różnie i system często wyświetla komunikat, że trzeba pojechać do kasy na dworcu. To zajmuje dużo czasu, a samochodem jadę do Bohumína 1,5 godziny. Na miejscu mam ogromny darmowy parking, gdzie mogę bez problemu zostawić auto. A najgorsze jest to, że często wsiadam po prostu w polskie Intercity.
Którym opłaca ci się jeździć w Czechach, a nie opłaca w Polsce? Wszystko co mówisz to jest smutna opowieść, bo z perspektywy Polski – kraju podobnie zamożnego jak Republika Czeska – brzmi jak science fiction. Szczególnie to co mówiłeś o transporcie regionalnym.
Według mnie to jest tak, że w Czechach bardzo dużą odpowiedzialność za transport ma województwo, które oczywiście współpracuje z miastami, ale też wszystko koordynuje i zarządza. U nas jest tak, że mamy na przykład Kraków, który ma nawet niezłą komunikację publiczną, ale nie za dobrze idzie zgranie jej z innymi gminami. Oni zarządzanie przenoszą poziom wyżej i zgranie wszystkiego staje się łatwiejsze. Jest też tak, że w ich systemie są nie tylko pociągi podmiejskie, ale wszystkie, które jadą w ramach województwa. W tym te szybkie. Nie zastanawiasz się, jaki pociąg jedzie i jaki powinieneś mieć bilet. Pociąg podjeżdża, to wsiadasz. Częściowo włączony jest w to nawet prywatny RegioJet. Wszystko jest zrobione tak, żeby pasażer nie musiał myśleć i korzystał.
Może chociaż nie mają pendolino?
Mają. Pendolino jeździ między Ostrawą i Pragą, ale jeździ zwyczajnie, nie superszybko. Tak do 160 kilometrów na godzinę, bo takie jest ograniczenie na tej trasie. Nasze na centralnej magistrali kolejowej jest raczej szybsze. Ale z Ostrawy masz co godzinę pociąg do Pragi, który – mimo że są to różni przewoźnicy – odjeżdża w regularnych odstępach czasu. Pociągów jest dużo i są często.
Też kosztuje 200 złotych?
Obecnie około 100 złotych. Chociaż to oczywiście zależy między innymi od tego, kiedy kupisz bilet. Polska projektuje koleje wysokich prędkości, a wszystko jest podciągnięte pod Centralny Port Komunikacyjny i zobaczymy, jak nam to pójdzie. Republika Czeska jest bardzo zaawansowana w projektowaniu swojej sieci wielkiej prędkości. Robią już projekty techniczne niektórych tras.
Przypuszczam, że wezmą się za to szybciej niż my.
Gdyby polskie miasto było w Czechach
Szkoda, bo liczyłem, że mamy coś lepszego od nich. Załóżmy, że polskie miasto – weźmy na przykład Kraków – jest w Czechach. Co jest inaczej?
Wszystko jeździ częściej. Mamy zintegrowane przesiadki i bilety. Mamy komunikację na wsiach. Ja mieszkam w Karniowicach pod Krakowem, które są praktycznie przyległością Krakowa.
10 kilometrów od granicy miasta?
Tak. I u mnie jest tak, że jeździ miejski autobus do granicy miasta, który odjeżdża co dwie godziny. Ma dużo dziur, bo rozkład jazdy jest ułożony tak, jak układającemu go było wygodnie. Ale przede wszystkim nie obsługuje połączenia na stację kolejową, która jest w pobliskim Zabierzowie.
To przenieśmy do Czech Karniowice. Jak by było?
Na pewno autobus z Karniowic jeździłby regularnie co najmniej co godzinę. I z pewnością jeździłby tak, żeby nawiązywać do pociągów w Zabierzowie i był z nimi zgrany.
Mała rzecz.
I największa różnica. Mógłbym też kupić jeden bilet, żeby autobus dowiózł mnie na stację kolejową, później pociąg obojętne którego przewoźnika do Krakowa, a autobusy i tramwaje obwiozły po Krakowie. Inne byłoby też to, że wszystko jeździłoby częściej, ale niekoniecznie nowocześniej.
Byłby większy nacisk na gęstość sieci niż wiek pojazdów?
Tak. Większy nacisk na to, żeby miejscowości były skomunikowane, niż to, żeby dworzec był piękny. Dworce w Czechach są różne. Wiele z nich jest takich, jakby nie zmieniano ich od nowości. Odnosi się wrażenie, że Czesi nie widzą potrzeby wydawania miliardów na modernizację czegoś, co działa. Nie wszystko mają zelektryfikowane, ale wszystko jeździ. Nie ma nie wiadomo jakich prędkości. Ale nawet na liniach, które nie są zelektryfikowane, pociągi jeżdżą np. 100 kilometrów na godzinę. Tak by było.
Zobacz jeszcze, jak Rafał Stanek porównuje polską i czeską komunikację:
- Czytaj także: „Błędne koło” zabija małe miasta. Kluczowa rola kolei
Rafał Stanek – ekonomista. Od kilku lat dużą część każdego roku spędza na Morawach. W tym czasie zakochał się w czeskich pociągach.
Fot. David Jancik / Shutterstock.com.