– My często powtarzamy, że chcemy świadomych obywateli i obywatelek. Zaangażowanych. Moim zdaniem takie nauczanie historii, które uświadamia, że możemy coś zmienić, sprawiłoby, że ludzie by się łatwiej angażowali. Dlaczego nie angażują się teraz? Nie wierzą, że mogą coś zmienić. A czemu nie wierzą, że nie mogą czegoś zmienić? Nie znają przykładów, w których ludzie angażując się coś zmienili – mówi dr Tomasz Markiewka z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i zwraca uwagę, że rzeczy takie jak krótszy tydzień pracy uważamy za niemożliwe do zrealizowania, bo zbyt łatwo zapominamy, że w przeszłości ludzie wiele razy zmieniali świat na lepsze. I nie uczymy się, że i jak można to zrobić.
- Kiedy zaczynamy krócej pracować, wydajność pracy nie spada. Jednocześnie poprawia się zadowolenie z życia, obniża poziom stresu, a ludzie cieszą się lepszym zdrowiem.
- Skrócenie czasu pracy nie wiąże się z wysokimi kosztami. Przeciwnie. Jeżeli nie skrócimy czasu pracy – przekonuje dr Tomasz Markiewka – to poniesiemy koszty związane z gorszym zdrowiem i wyższym poziomem stresu. – Służba zdrowia kosztuje. Ktoś będzie musiał zapłacić za leczenie schorowanego i zestresowanego społeczeństwa – przekonuje filozof i publicysta.
- Nie potrafimy wyobrazić sobie takiej zmiany, bo łatwo zapominamy, jak doprowadziliśmy do poprzednich. – Jeszcze niedawno pracujące były soboty – przypomina Markiewka i zwraca uwagę, że traktowano to jako oczywiste. Aż ludzie wywalczyli sobie zmianę.
- Tomasz Markiewka postuluje też zmianę szkolnych programów. Tak by ludzie lepiej rozumieli, dlaczego dzisiejszy świat wygląda tak, jak wygląda i jak doprowadzono do kluczowych zmian.
- Czytaj także: „Po co mi nowy telewizor, skoro stary dobrze działa”, to najbardziej rewolucyjne pytanie współczesnego świata
Czy byłoby lepiej, gdybyśmy jako społeczeństwo pracowali mniej?
Moim zdaniem coraz więcej wskazuje na to, że byłoby lepiej.
Co na to wskazuje?
Eksperymenty, które są przeprowadzane przez prywatne firmy albo na poziomie samorządów, a do których zaczynają zachęcać także rządy. I te eksperymenty pokazują dwie rzeczy. Po pierwsze, że kiedy pracujemy krócej, to wydajność nie spada. To jest rzecz, o którą najczęściej martwią się osoby sprzeciwiające się propozycji krótszego tygodnia roboczego. Logiczne wydaje im się to, że jeżeli będziemy krócej pracować, to wytworzymy mniej. Eksperymenty pokazują, że tak nie jest.
Jednocześnie dowodzą, że ludzie, którzy zaczęli pracować krócej, są mniej zestresowani, mają więcej czasu na hobby i dla rodziny. Wydaje się więc, że jest to sytuacja win-win – taka, na której korzystają wszyscy. Choć oczywiście wiele zależy od zawodu. Nie będzie zapewne tak, że w każdym zawodzie będzie się dało skrócić pracę i zachować wydajność. Ale też nikt nie proponuje, żeby było tak, że do pierwszego września pracujemy 40 godzin. A od drugiego września cały świat przechodzi na 35 godzin. W Polsce projekt skrócenia czasu pracy przedstawiła Partia Razem i on zakładał zmianę stopniową, rozłożoną na kilka lat. Poważne pomysły będą właśnie takie.
„Krótsza praca to pierwszy ambitny pomysł, który wejdzie w życie”
Mówisz o tym tak, jak o oczywistości. Jakby to się miało wydarzyć jutro.
A wiesz dlaczego mówię o tym, jak o oczywistości? W społeczeństwie krążą różne pomysły, które są uznawane za śmiałe, odważne, utopijne. Wśród nich jest na przykład dezwrost, a więc zerwanie z logiką podążania za wzrostem gospodarczym, są różne ambitne cele ekologiczne, jest także gwarantowany dochód podstawowy. I jest skrócenie czasu pracy, które ma największe szanse na to, że zostanie zrealizowane. Gdybym miał iść do bukmachera obstawiać, co z tych wszystkich ambitnych pomysłów wejdzie w życie jako pierwsze, to byłby to właśnie krótszy tydzień roboczy.
Dlaczego?
Mamy najwięcej eksperymentów potwierdzających jego sensowność. Ale jest on też stosunkowo najłatwiejszy do wprowadzenia. Bezwarunkowy dochód podstawowy w pełnym tego słowa znaczeniu to rewolucja gospodarcza. Dewzrost, czyli planowe osłabienie konsumpcji, to rewolucja gospodarcza. Natomiast tydzień pracy da się skrócić bez zmieniania struktury gospodarczej.
Da się to zrobić w ramach systemu.
Może i się da. Ale trzeba jeszcze chcieć.
To nie wymaga wielkiej rewolucji, więc dużo osób może się na to zgodzić. Mamy już nawet słynną wypowiedź Donalda Tuska, który powiedział, że „możemy zacząć myśleć o” skróceniu tygodnia pracy. Takie stwierdzenie jest ostrożne i ma wiele stopni pośrednich, bo on nie mówi „wprowadzimy”. Mówi: możemy zacząć myśleć o wprowadzeniu. Nie jest to to samo. Ale polityk uważany za centrowego lub konserwatywnego, dopuszcza taką myśl. I robi to w Polsce, która zwykle nie jest awangardą postępu. Widać więc, że nawet osoby, które reagują na takie pomysły hasłem, że to jest lewacka ideologia, mogą się przekonać do tego pomysłu. Tym bardziej, że on jest prosty. Nie trzeba wielkiej filozofii, by wytłumaczyć na czym polega atrakcyjność idei pozwalającej nam więcej odpoczywać. Wszyscy to rozumiemy, a jednocześnie jesteśmy w stanie to zrobić.
„Jak pracuję 50 godzin, to zrobię więcej niż w 40?”
No nie wiem. Bez pracy nie ma kołaczy.
Tylko dopóki wierzymy, że im więcej pracujemy, tym więcej wytwarzamy. Wydaje mi się, że coraz mniej ludzi podziela to przekonanie. Pracuję na uczelni, więc często spotykam się ze studentami. Ich poglądy polityczne są różne, ale coraz trudniej znaleźć studenta, który wierzy w to, że im więcej się pracuje, tym więcej się robi. Ludzie zdają sobie sprawę, że jest jakaś granica. Ok – myślą – jak pracuję 20 godzin tygodniowo to pewnie zrobię więcej niż pracując 10 godzin tygodniowo. Ale czy jak pracuję 50, to zrobię więcej niż w 40? Do ludzi dociera, że pojawia się zmęczenie, symulowanie pracy, dochodzą bezsensowne zadania, niepotrzebne spotkania i wcale nie jest tak, że przez 50 godzin zrobi się więcej niż w 40. I to wydaje mi się być apolityczne w takim sensie, że i konserwatysta, i liberał, i centrysta jest w stanie się z tym zgodzić. To nie jest tak, że trzeba mieć mocne lewicowe poglądy, żeby to przyznać. Każdy może to potwierdzić z własnego doświadczenia.
Nie trzeba czytać Marksa.
Jaka jest skala eksperymentów, o których mówisz?
Zwykle chodzi o kilkadziesiąt, kilkaset lub kilka tysięcy osób. Największe przeprowadzono na Islandii. Ja byłem bardzo ciekawy, jak to działa w praktyce, że pracujemy krócej, a robimy więcej i słuchałem ostatnio wywiadu z amerykańskim przedsiębiorcą, który wprowadził to u siebie w firmie.
Zrobił to na czas pandemii, a później zachował. On to tłumaczy tak, że skrócenie czasu pracy spowodowało po pierwsze to, że obcięto zadania, które były bezsensowne. Obcięto spotkania, z których nic nie wynika. Obcięto przymus czytania i wysyłania mejli, z których nic nie wynika.
A także – to się powinno spodobać liberałom – obcięto biurokrację. Nie w rozumieniu takim, że zwolniono biurokrację. W takim, że poszczególnym pracownikom zmniejszono ilość biurokratycznych obowiązków. Ludzie byli dzięki temu bardziej wypoczęci, a wypoczęta osoba lepiej pracuje. Zmieniono też organizację pracy, co – jak mówił ten biznesmen – wymagało zastosowania metody prób i błędów, bo to nie było tak, że w niedzielę uznano, iż od poniedziałku pracujemy 35 godzin i wydajność wzrosła od ręki.
Oczywiście można się spierać, mówiąc, że on prowadził firmę działającą w określonej branży, a w innej to się nie uda. Ale ważne jest to, że to będzie metoda prób i błędów. A to oznacza, że czasami będą błędy i komuś, gdzieś spadnie wydajność. Ostatecznie przełożenie na gospodarkę będzie jednak pozytywne lub co najmniej nie będzie negatywne, a przyniesie dodatkowy efekt uboczny w postaci tego, że ludzie będą wypoczęci i będą mieć więcej czasu dla rodzin lub na realizację hobby.
Większa efektywność pracy to jest główny powód, dla którego mielibyśmy tego chcieć?
To jest argument dla przeciwników, którzy boją się, że ona spadnie. Ona nie spada, ona rośnie.
Tomasz Markiewka: Główny argument to więcej wolnego czasu”
To dlaczego mielibyśmy tego chcieć?
Dla mnie główny argument jest po prostu taki, że zyskamy więcej wolnego czasu. Mamy dużo badań, które pokazują, że człowiek wyspany to także człowiek zdrowszy i mniej zestresowany. Niby są to banały. Ale społeczeństwo mamy zorganizowane tak, że ich nie uwzględnia.
Ponieważ są to banały na poziomie indywidualnym, ale na wyższym stają się herezją.
Gdy rozmawiamy o jednostkowym życiu, to wszystko wydaje się oczywiste. Kiedy jednak organizujemy społeczeństwo, to ta oczywistość nam znika. Trzydziestopięciogodzinny – lub jakiś inny, bo o tym można dyskutować – tydzień pracy pozwoliłby te banały oraz wyniki badań naukowych uwzględnić w strukturze naszego społeczeństwa. Myśląc o skracaniu czasu pracy, trzeba też pamiętać o kosztach niezrobienia tego. Jeżeli będziemy mieć coraz większe problemy ze stresem i niewyspaniem, to będzie narastać obciążenie systemu opieki zdrowotnej. Człowiek niewyspany i zestresowany częściej choruje. Ktoś go musi leczyć. A ktoś inny musi za to zapłacić.
To nie jest więc jedynie tak, że czterdziestogodzinny tydzień pracy jest niewydajny na poziomie przedsiębiorstwa. On jest niewydajny z perspektywy społecznej, bo niewydajne jest produkowanie osób schorowanych. Ja uważam, że te argumenty się będą powoli sączyły w naszej debacie publicznej i w pewnym momencie zostanie przekroczony punkt krytyczny. Będzie nią zapewne to, że jakiś duży kraj zdecyduje się to zrobić.
Jest już jeden duży kraj, który zorganizował to w ten sposób – Francja. I domina nie ma.
Ale Francja miała już krótszy tydzień pracy, zanim rozpoczęła się bieżąca dyskusja o jego skracaniu, więc pewnie nie jest przykładem wystarczającym, by podążyli za nim inni. Islandia jest przykładem mniejszego kraju, który pod wpływem wyników eksperymentów dał się przekonać, żeby zacząć wprowadzać zmiany na poziomie państwowym. Myślę jednak, że potrzebujemy kraju, który obecnie ma czterdziestogodzinny tydzień pracy i postanowi go skrócić. Jeżeli teraz zrobiłby to duży kraj i pokazał, że zmiana jest możliwa, to moim zdaniem byłaby to pierwsza kostka domina, która pchnęłaby inne kraje i przekonała, że to możliwe.
„Musimy się przyzwyczaić, że nie jesteśmy biedni”
Może Polska?
Fajnie by było, gdybyśmy chociaż raz byli w awangardzie. Ale wątpię. Raczej będziemy naśladować innych niż wyznaczać dla nich kierunek zmian.
Dlaczego jest tak, że powtarzamy po innych, a nie robimy sami?
Praktyczne przykłady, że coś działa, zawsze robią duże wrażenie. Każda zmiana wiąże się z obawą o wywołanie skutków ubocznych, więc kiedy wiemy, że komuś się udało, to działa na wyobraźnię i neutralizuje obawy. Przez lata działał też u nas argument, który mówił, że nie powinniśmy być w awangardzie, bo jesteśmy krajem stosunkowo biednym. Niech tego typu eksperymenty – mówiono – robią kraje naprawdę bogate: skandynawskie, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja lub Niemcy. Trzeba się już jednak przyzwyczaić do niewygodnej myśli, że przestaliśmy być biednym krajem. Oczywiście nie jesteśmy nadal na poziomie najbogatszych na świecie, ale jesteśmy w grupie państw rozwiniętych. W związku z tym może powinniśmy także dołączyć do grona tych krajów, które się nie boją i potrafią jako pierwsze wprowadzać nowe rozwiązania, bo nie są przerażone, że to skończy się katastrofą gospodarczą.
A może mamy problem z wyobraźnią? Z wyobrażaniem sobie, że może być inaczej niż jest?
To jest często połączone z drugim mechanizmem. Często zapominamy, że jeszcze niedawno było inaczej. Ilu Polaków pamięta, że stosunkowo niedawno nie było wolnych sobót? Je udało się wywalczyć dopiero pod koniec PRL. Ilu Polaków pamięta, że ośmiogodzinny dzień pracy to coś stosunkowo nowego? To nie jest tak, że my pracujemy osiem godzin dziennie od tysiąca lat. My wprowadzamy zmiany. Potem szybko zapominamy, że wprowadziliśmy zmiany. Przyzwyczajamy się do tego, co jest. I wydaje nam się, że wprowadzenie kolejnej zmiany jest niemożliwe, a wręcz szalone. Może to jest kwestia edukacji historycznej? Tego jak my uczymy historii, że uczymy – to częsty zarzut – o wielkich postaciach i bitwach, ale nie o tym, jak świat zmieniał się na najbardziej podstawowym poziomie. Jak to się stało, że – przynajmniej zgodnie z zapisami prawa – pracujemy osiem godzin dziennie? Ja pamiętam, kiedy pisałem jedną ze swoich książek i opisywałem, jak doszło do tego, że kobiety uzyskały prawa wyborcze. Przeglądałem wtedy polskie podręczniki do historii. I one to opisują na takiej zasadzie, że nie było praw wyborczych dla kobiet…
…czary mary…
i są prawa wyborcze dla kobiet. Moim zdaniem to jest bardzo niebezpieczny i błędny sposób opowiadania historii. On uczy, że zmiana społeczna przychodzi na zasadzie magicznego zaklęcia. Tego, że ktoś powie czary mary i coś dzieje się samo. Tymczasem zmiana zwykle przychodzi, bo organizuje się grupa społeczna, która walczy o jakąś sprawę i odnosi zwycięstwo. Może gdybyśmy uczyli w podręcznikach, jak wywalczono wolne soboty, jak wywalczono ośmiogodzinny dzień pracy i jak kobiety zdobyły prawa wyborcze, to byśmy się tak bardzo nie bali kolejnej zmiany.
Podręczniki lepszego świata
Jakby wyglądał podręcznik napisany przez ciebie?
Ja bym pisał podręczniki w taki sposób, żeby pokazywały, jak to się stało, że nasz świat wygląda obecnie tak, a nie inaczej. Świat, w którym żyjemy ma jakiś określony kształt. Jest on często zapisany w prawie. Mamy ośmiogodzinny dzień pracy. Mamy prawa wyborcze. Mamy prawo do płatnego urlopu. Mamy jakieś przepisy BHP. To jest wszystko to, z czym się stykamy na co dzień. W podręcznikach brakuje wytłumaczenia, jak doszliśmy do tego momentu. Skąd to wszystko się wzięło. Nie chcę umniejszać znaczenia informacji o tym, z kim Grecy toczyli kiedyś wojnę…
Ja bym umniejszał.
Brutalna prawda jest jednak taka, że to, kto zwyciężył w wojnie Grecji z Persją, nie wpływa dziś na nasze życie. A płatne urlopy, itd. – tak. Punktem wyjścia powinno być pytanie, dlaczego nasz świat wygląda dzisiaj tak, a nie inaczej? Kiedyś tak nie wyglądał i nie musieliśmy dojść akurat do tego miejsca. Mogliśmy się znaleźć w wielu innych.
Wiesz jak trudno byłoby rządzić społeczeństwem edukowanym w taki sposób? Rządzić w nim byłoby łatwiej. Ale kierować ludźmi tak, by naginać ich do swojej woli i potrzeb – trudniej.
Rządzić w nim lub rządzić nim to jest dobre rozróżnienie. My często powtarzamy, że chcemy świadomych obywateli i obywatelek. Zaangażowanych. Moim zdaniem takie nauczanie historii, które uświadamia, że możemy coś zmienić, sprawiłoby, że ludzie by się łatwiej angażowali. Dlaczego nie angażują się teraz? Nie wierzą, że mogą coś zmienić. A czemu nie wierzą, że nie mogą czegoś zmienić? Nie znają przykładów, w których ludzie angażując się coś zmienili. Tyle. Moim zdaniem nie ma tutaj nic głębszego. Gdybyśmy to ludziom uświadamiali od szkoły podstawowej, to byłoby trochę lepiej. Nie byłoby to społeczeństwo z utopii, ale byłoby lepiej.
Zapewne też mądrzej.
Kiedy ludzie mają poczucie, że coś od nich zależy, to zaczynają się interesować danym problemem. Jeżeli nie mam poczucia, że coś ode mnie zależy, to nie poświęcam na to zbyt wiele uwagi. Nie mogę zreformować systemu opieki zdrowotnej w Polsce? To nie wnikam, jak on działa. Ale kiedy zaczynam się w coś angażować i zyskuję poczucie wpływu, to uczę się i staję się takim minispecjalistą w danej dziedzinie. Widać to, kiedy robisz remont domu. Widać także w polityce. Według mnie mechanizm jest ten sam. Punktem wyjścia musi być poczucie, że coś ode mnie zależy.
„Wszystko można skonstruować inaczej”
A co jeszcze zależy od nas takiego, o czym myślimy, że od nas nie zależy?
Cały kształt naszej wspólnoty politycznej. Filozofowie lubią przypominać, że nic w polityce nie jest naturalne. Wszystko, co jest polityczne, zostało wytworzone przez nas, ludzi. Kluczowa jest aktywność. Politykę definiują tak, że to jest komponowanie albo tworzenie wspólnego społeczeństwa. Zwracają uwagę, że społeczeństwo i świat mogłyby być zupełnie inne, niż są obecnie. David Graeber, amerykański antropolog, pisał, że właściwie wszystkie rzeczy w polityce, które obserwujemy wokół siebie, mogłyby być inne i nie ma żadnego fizycznego prawa, które by tego zabraniało. To nie jest tak, jak z lotem do innej galaktyki. Taką możliwość ogranicza fizyka i taki lot jest w przewidywalnej przyszłości niemożliwy. Ale nie ma żadnych praw fizyki, które sprawiałyby, że nie można mieć trzydziestopięciogodzinnego tygodnia pracy. To od nas zależy, czy będziemy chcieli tak zrobić, czy nie. Tak samo jest z bardziej ambitnymi projektami, jak bezwarunkowy dochód podstawowy lub wprowadzenie dewzrostu. To zależy tylko od nas. Jeżeli chodzi o urządzenie społeczeństwa, to w zasadzie wszystkie kroki są możliwe i to zależy od tego, czego my chcemy jako społeczeństwo. Dopiero później jest pytanie o to, jak takie decyzje zrealizować technicznie. Ale od tego mamy debatę publiczną, specjalistów i ekspertów, żeby się między sobą o to kłócili i nam doradzali.
Nadajesz bardzo pozytywne znaczenie słowu, które generalnie uchodzi za brzydkie.
Jak rozumiem, chodzi o słowo polityka.
Owszem. Mówisz o nim wzniośle, pięknie, grecką filozofią. W Polsce ono budzi obrzydzenie.
Mam pewnie skrzywienie filozoficzne…
Może więcej ludzi powinno je mieć.
Kiedy ludzie w Polsce mówią o polityce lub o polityczności, to zazwyczaj chodzi o partię i partyjność. Jak mówimy, że chcemy coś upolitycznić, albo że ktoś coś upolitycznił, to kojarzy nam się to negatywnie, bo interpretujemy to w taki sposób, że ktoś coś upartyjnił albo chce upartyjnić. Wiadomo, dlaczego to jest złe. Gdy jakaś partia przejmuje media, to nie trzeba długo tłumaczyć, w czym jest problem. Ale z filozoficznej perspektywy polityka to nie są tylko partie polityczne. Polityka jest za każdym razem, kiedy my, jako obywatele i obywatelki, chcemy wpływać na kształt rzeczywistości wokół nas. Jesteśmy teraz na uniwersytecie. Kiedy studenci się skrzykną i napiszą do dziekana petycję, że chcą, żeby więcej ławek stało przed wydziałem, bo chcieliby na czym siedzieć między zajęciami, to – w szerokim znaczeniu – jest już polityka. Oni wytworzyli wspólnotę i razem zadziałali w celu zmiany jakiegoś aspektu rzeczywistości.
Gdybyśmy o polityce myśleli w ten sposób, to moim zdaniem łatwiej byłoby nam zrozumieć, dlaczego polityka jest czymś pozytywnym. Każdy z nas może go zmieniać indywidualnie, wokół siebie. Ale możemy też to robić zbiorowo i na większą skalę. To do tego jest polityka. Ona jest narzędziem, które sobie wymyśliliśmy do tego, żeby móc zmieniać świat, zmieniać to, co nam się nie podoba. Co jest złego w tym, że mamy narzędzia do zmieniania świata? Ja tutaj widzę same pozytywy.
Politycy nie są tacy sami
Nie ma nic złego. Ale może oduczyliśmy się z nich korzystać i zostało jedynie partyjniactwo.
Oduczyliśmy się i ograniczyliśmy je do do partii politycznych. Jednak i tutaj jest różnie. Ja się na przykład nie zgadzam z hasłem, że wszyscy politycy są sobie równi albo, że wszyscy są tak samo źli. Moim zdaniem na tym haśle korzystają właśnie ci najgorsi politycy, bo to im jest na rękę, kiedy my uważamy, że wszyscy są tak samo źli jak oni i nie ma żadnej różnicy, kogo wybierzemy. Ja uważam, że jest różnica. Czasami dokonanie wyboru między politykiem złym i średnio złym, może zdecydować o zmianie lub braku zmiany. W jednej ze swoich książek podaję przykład strajku, który był kluczowy dla rozwoju praw pracowniczych w Stanach Zjednoczonych. Jego wydarzenia rozegrały się w mieście Flint. Strajk udał się dlatego, że gubernator stanu nie wydał firmie pozwolenia na użycie przemocy. Wtedy to była nagminna metoda łamania strajków. Firmy wysyłały wojsko albo policję, by rozbić protest. Mundurowi przyjeżdżali i było po sprawie. Ale w tym przypadku stało się coś innego. Gubernator powiedział nie, nie ma mojej zgody na przemoc.
Trzeba się więc było dogadać?
To zmieniło historię praw pracowniczych w Stanach Zjednoczonych. Robotnikom chodziło wtedy o to, by móc założyć związek zawodowy. Ich zwycięstwo uruchomiło wielką falę organizowania się pracowników w USA. Wpłynęło także na zmiany prawne, które wpisano do tak zwanego Nowego Ładu Roosevelta. Zobacz, że to nie było tak, że ten gubernator był jakimś wspaniałym człowiekiem. Gdybyśmy prześledzili jego biografię, to znaleźlibyśmy całe mnóstwo decyzji wątpliwych – także etycznie. Ale w tej jednej sytuacji okazał się mniej zły niż inni gubernatorzy i zmienił historię. Ja zawsze podaję ten przykład, by uświadomić ludziom, że nawet jeżeli uważają, że wszyscy politycy są bardziej lub mniej źli, to i tak może być warto zagłosować na tego mniej złego.
Upolitycznienie w znaczeniu, o którym mówisz, brzmi jak zadanie pytania: czy coś na pewno musi być takie jest? Czy nie można tego urządzić inaczej? Czy inaczej nie byłoby lepiej?
To jest pierwszy krok. Uświadamiamy sobie, że rzeczy, które są, nie muszą być takie, jakie są. To jest krok filozoficzny. Dostrzegamy, że świat jest jakoś skonstruowany, a ponieważ jest skonstruowany, to można go skonstruować inaczej. A w drugim kroku, jeżeli ten następuje, zaczynamy chcieć uczestniczyć w tej konstrukcji lub rekonstrukcji. By w trzecim uświadomić sobie, że potrzebujemy do tego innych, że to jest zawsze praca zbiorowa. W polityce nie da się zrobić nic w pojedynkę. Nawet takie postacie jak Martin Luther King nic nie zdziałałyby samotnie. Gdyby on nie miał za sobą całego ruchu, to nic by nie zdziałał. W pojedynkę można zrobić drobne prace domowe albo niewielki remont w domu. W polityce zawsze działa się zbiorowo.
To znowu jest w kontrze do tego, jak nauczyliśmy się o myśleć o polityce. Wiążemy ją z liderami i ich rozgrywkami. Kompletnie przebudowujesz potoczne rozumienie tego słowa.
Szczególnie przez ostatnie 30 lat nauczyliśmy się haseł, że każdy musi sam zadbać o siebie. Powtarzano nam do znudzenia, że każdy jest kowalem własnego losu. Ciągle uczy się nas, że poleganie na innych jest oznaką słabości, bo ludzie naprawdę silni i ludzie sukcesu polegają tylko na sobie. Takie hasła odwodzą nas od myślenia politycznego, bo to wszystko jest sprzeczne z myśleniem politycznym. Ciekawe jest to, że kiedy dochodzi do sytuacji kryzysowych, to te same osoby, które je powtarzały, zaczynają narzekać na ospałe społeczeństwo. I narzekają, że ono się nie mobilizuje w obronie tej czy innej wartości – na przykład demokracji. Ale jak społeczeństwo ma się zmobilizować – warto ich zapytać – skoro przez ostatnie 30 lat przekonywaliście to społeczeństwo, że ma być niezależnymi od siebie jednostkami, z których każda zajmuje się własnymi problemami?
Wszystko się łączy
Współczesny świat rzeczywiście nie sprzyja wspólnemu działaniu. To, że nauczono nas indywidualizmu i dbania tylko o siebie to jedno. Ale pracujemy też tyle, że nie mamy czasu.
Widać, jak to się wszystko ze sobą łączy. Mówiłem ironicznie o osobach, które z jednej strony namawiały nas do indywidualizacji, a potem narzekały, czemu się nie mobilizujemy i nie protestujemy wspólnie. Tak samo można powiedzieć, że często te same osoby, które zachwalają długie godziny pracy, to są ludzie, którzy narzekają na to, czemu społeczeństwo się nie interesuje i nie angażuje. Ale jeżeli ktoś pracuje w jakimś biurowcu 40 lub 50 godzin tygodniowo, to przychodzi do domu wykończony. Gdzie ta osoba ma znaleźć czas, żeby się zainteresować? Orientowanie się w tym, co się dzieje, kto jak głosuje, skąd się wziął i co robi, wymaga poświęcenia czasu. To jak praca na cały etat. Moim zdaniem o tym często zapominają dziennikarze, szczególnie polityczni, bo oni się tym zajmują zawodowo. Im się wydaje oczywiste, że ktoś się orientuje w polityce. Ale jak ktoś się zawodowo zajmuje czymś innym, to ta osoba musi…
…poświęcać czas na co innego.
Ta osoba musiałaby wykorzystać czas wolny, żeby nadrabiać informacje polityczne, bo to jest tak naprawdę ciężka praca. Jeżeli na serio chcemy zaangażowanego społeczeństwa, to zadajmy sobie na poważnie pytanie, czy to jest możliwe, jeżeli pracujemy 40 lub 50 godzin tygodniowo? Moim zdaniem nie jest. Chyba, że się jest dziennikarzem politycznym i to jest część czyjegoś zawodu.
Narzekań na brak zaangażowania jest sporo. Ale jest to też jednak dość wygodna sytuacja dla polityków. Pomyśl, co by się mogło wydarzyć, gdyby ludzie mieli trochę więcej czasu, żeby się zastanowić, zadać pytanie, czy chcą, by było tak, jak jest i zorganizować, żeby to zmienić?
Nie chcę popadać w teorię spiskową.
Nie chodzi o spisek. Tylko o to, że tak jest wygodnie dla tych, którzy pasuje stan obecny.
Każdy zna swoją rolę w tym spektaklu, a my się lubimy przyzwyczajać do ról. Dziennikarze wiedzą, jaką rolę odgrywają i mogą sobie co roku narzekać na to, że obywatele się nie interesują i nie są zmobilizowani. To jest dla nich wygodne, że mogą co roku odtwarzać to same zarzuty wobec społeczeństwa. Politycy są przyzwyczajeni do tego, że nie muszą pewnych rzeczy mówić, bo i tak nikt się tym nie interesuje. Dziennikarze są przyzwyczajeni do tego, że nie muszą pytać o pewne rzeczy, bo nikt się tym nie interesuje, więc każdy powtarza wyuczone schematy. W tym sensie się zgadzam, że to jest wygodne. A gdyby to się zaczęło zmieniać i ktoś nagle zaczął zadawać nowe pytania? Każdy by się musiał nauczyć od nowa swojej roli. To by wymagało większego wysiłku.
Tomasz Markiewka: Upolitycznić miasto
Jakbyśmy już pracowali 35 godzin tygodniowo, to co jeszcze warto upolitycznić?
Miasto.