Nie ma aktualnych danych na temat marnowania żywności w Polsce. Jedyne, jakie do tej pory powstały, są z 2006 roku. Wtedy Eurostat wyliczył, że nad Wisłą wyrzucamy rocznie 9 milionów ton jedzenia rocznie. Z odsieczą przychodzą nowe technologie – w lipcu w Polsce zaczęła działać duńska aplikacja Too Good To Go, która pozwala „ratować” jedzenie ze sklepów i restauracji. To pierwszy krok do rozwiązania tego problemu. Kolejnym może być ustawa o przeciwdziałaniu marnowaniu żywności, której losy ważą się w Sejmie.
Szacuje się, że na świecie rocznie marnowane jest 1,3 miliarda ton żywności. To mogłoby wystarczyć na wyżywienie wszystkich Polaków przez 66 lat – jak wyliczyła Federacja Polskich Banków Żywności w raporcie z ubiegłego roku. Co więcej, aż 88 milionów ton jedzenia, które trafia do śmieci, pochodzi z Unii Europejskiej.
Te 9 milionów ton wyrzucanych w Polsce daje aż 236 kg na osobę. Zajmujemy przez to niechlubne piąte miejsce w europejskim zestawieniu krajów, które marnują żywność.
Swoją cegiełkę do tej sytuacji dokładają zarówno producenci i sprzedawcy, jak i my – konsumenci. Z badania Instytutu Kantar Millward Brown, zleconego przez FPBŻ, wynika, że do wyrzucania jedzenia przyznaje się aż 42 procent społeczeństwa. Do kosza najczęściej trafia pieczywo, a na dalszych miejscach owoce, wędliny i warzywa.
Powody, podawane przez badanych, były różne: przegapienie terminu przydatności, zbyt duże zakupy, zakup złego jakościowo produktu, zbyt duże porcje posiłków, niewłaściwe przechowywanie czy brak pomysłu na wykorzystanie produktów, które już były w lodówce.
Uratuj jedzenie
W Polsce właśnie wystartowała aplikacja, która ma zmniejszyć ilość wyrzucanego jedzenia. Nie rozwiąże oczywiście całego problemu – wiele przecież zależy od naszych decyzji, które podejmujemy na zakupach i w domu. Jednak ma szansę uratować kilogramy jedzenia ze sklepów i restauracji, które mogłyby trafić na śmietnik.
Chodzi o duńską apkę Too Good To Go. Funkcjonuje od 2015 roku, dziś już w 12 krajach w całej Europie. Od lipca także w Polsce.
Jak to działa?
W aplikacji wystarczy wpisać swoją lokalizację, żeby zobaczyć, czy w okolicy jest jakieś jedzenie do uratowania. Restauracje, hotele, a także supermarkety, zgłaszają liczbę paczek z żywnością, która im się nie sprzedała, a nadal jest zdana do zjedzenia. Każdy lokal określa czas, w którym po swoje zamówienie trzeba się zgłosić. Na przykład – duże hotele po bufetowym śniadaniu wystawiają przez aplikację paczki z jedzeniem, które zostało i sprzedają je w porze lunchu. Żeby je dostać, trzeba zamówić, zapłacić i zdążyć po odbiór.
Ceny takich paczek są bardzo promocyjne. Dania, które kosztują 30-40 zł, można upolować już za 10 złotych. Za pudełko z hotelowym śniadaniem trzeba zapłacić około 3-4 euro. Każda taka paczka jest niespodzianką – co może być problematyczne dla osób z alergiami, bo nigdy nie wiedzą, co akurat kupią. Dla wegan i wegetarian powstała osobna zakładka z bezmięsnymi lokalami.
„Dzięki aplikacji zostało uratowanych już ponad 16 milionów posiłków, co ograniczyło emisję o ponad 41 tys. ton CO2” – czytamy w informacji prasowej.
Aplikacji na razie można używać tylko w Warszawie. Zgłosiło się tam około 50 lokali, które oddają paczki z jedzeniem. Żywności do uratowania jest tam więc wciąż mało, a to, co się pojawia, wyprzedaje się bardzo szybko. Jednak im więcej restauracji i sklepów dołączy, tym większy będzie wybór. Z czasem aplikacja ma pojawić się także w innych miastach w Polsce. Gdzie? Tego na razie nie wiadomo.
Tuż przed wejściem na nasz rynek Too Good To Go, pokazała się konkurencyjna aplikacja, stworzona w Polsce – Foodsi. Zgłosiło się do niej nieco mniej restauracji, ale za to w kilku miastach – Warszawie, Lublinie, Poznaniu, Wrocławiu i Katowicach.
Emisje z wysypiska
Aplikacje mogą być pierwszym krokiem w stronę ograniczenia marnowania żywności. Mogą być też narzędziem edukacyjnym, które każe nam się zastanowić następnym razem, kiedy będziemy wrzucać do kosza resztki z lodówki. Im więcej o marnowaniu żywności się mówi, tym więcej osób uświadomi sobie, jak złożony jest to problem.
Bo tak naprawdę ma on kilka wymiarów.
Pierwszy z nich jest etyczny. Według raportu ONZ (o którym pisaliśmy TUTAJ) ponad 800 milionów ludzi w Azji i Afryce nie ma zapewnionego bezpieczeństwa żywnościowego. Mając to na uwadze, trudno nie zawahać się nad kolejnym bochenkiem chleba czy paczką serka, którą chcemy wyrzucić.
Drugim jest wymiar ekonomiczny. Dość logiczny – sklepy wyrzucają, to, co mogłyby jeszcze sprzedać. Na śmietniki trafiają lekko obite jabłka, miękkie (czyli w sumie takie, jakie powinny być) awokado czy paczki z sałatą, która jest świeża, choć po terminie ważności. Konsument jednak, mając wybór między pięknym, okrągłym jabłkiem, a tym z widocznym obiciem, wybierze to pierwsze. W niektórych sklepach powstają półki z przecenionym towarem, który zaraz straci ważność – choć w Polsce to wciąż nowość. I rzadkość.
W końcu trzeci aspekt – ekologiczny. Gnijąca na wysypiskach żywność powoduje wytwarzanie się gazów cieplarnianych, które są uwalniane do atmosfery. To znaczy, że ma bezpośredni wpływ na zmiany klimatu.
1 tona zmarnowanej żywności przyczynia się do powstania aż 4 ton CO2. Rocznie z powodu wyrzucania jedzenia, do atmosfery trafia 3,3 miliarda ton gazów cieplarnianych. To tyle, ile w tym samym czasie wytwarza przemysł na terenie całej Unii Europejskiej.
Do tego dochodzi marnowanie prądu i paliwa, które zostało wykorzystane do produkcji, przechowywania i transportu tych produktów – FPBŻ podaje, że jedna kilokaloria jedzenia to 10 kilokalorii zużytego paliwa. Problemem jest również marnotrawstwo wody – co roku na świecie do produkcji żywności, która potem ląduje na śmietniku, używanych jest 250 bilionów litrów wody. Jedna wyrzucona kanapka to zmarnowane 90 litrów wody. Kilogram ziemniaków – 300 litrów. Jedno jabłko – 70 litrów.
Ustawa czeka w kolejce
Zanim jednak nowe technologie wkroczyły w walkę o mniejsze emisje i mniej wyrzucanego jedzenia, powstał projekt ustawy o zapobieganiu marnowania żywności. Zakładał, że wielkopowierzchniowe sklepy będą oddawać niesprzedaną żywność organizacjom pozarządowym, które przekażą ją potrzebującym. Gdyby któryś market się wyłamał, musiałby płacić 10 groszy od każdego zmarnowanego kilograma. Według szacunków Banków Żywności, wejście w życie ustawy pozwoliłoby na uratowanie nawet 100 tys. ton żywności więcej niż dotychczas.
Prace nad nią zaczęły się już w 2015 roku. W marcu tego roku media obiegła optymistyczna informacja, że w tej sprawie partie polityczne osiągnęły kompromis i w kwietniu ustawa zostanie przyjęta. Tak się niestety nie stało. Projekt utknął.
Banki Żywności opublikowały w tej sprawie petycję (o której pisaliśmy TUTAJ). Domagały się w nim, by Komisja Gospodarki i Rozwoju przegłosowała projekt na posiedzeniu 16 lipca.
To się udało. Projekt przeszedł przez komisję i został przedstawiony posłom na ostatnim posiedzeniu Sejmu przed wakacjami. Jest szansa, że będzie przegłosowany jeszcze w tej kadencji.
Zdjęcie: nito/Shutterstock