– Ograniczenie ocieplenia z każdym rokiem opóźnienia będzie coraz trudniejsze. A przecież świadomość problemu nie narodziła się dziś. Już 10 lat temu pojawiały się alarmistyczne sformułowania podnoszone przez Międzyrządową Komisję do Zmian Klimatu (IPCC) i zostały one w znacznej mierze zlekceważone – mówi prof. Zbigniew Kundzewicz, hydrolog i klimatolog. O zagrożeniach związanych ze zmianami klimatu, między innymi o tym, czy Hel zatonie, opowiadał podczas sympozjum Polskiej Akademii Nauk podczas COP24 w Katowicach.
Kiedy Hel zatonie?
Ile jeszcze mamy czasu, żeby pojechać na Hel, zanim zatonie?
Na szczęście tu nie chodzi o najbliższą przyszłość. Ani ja, ani pani tego nie dożyjemy. To może się wydarzyć w 2200 roku, a może nawet później. Hel najpierw stanie się wyspą, a później zatonie, jeśli poziom morza podniesie się o cztery metry. Gorzej, jeśli ruszy Antarktyda, bo pełne stopienie jej lodów spowodowałoby podniesienie się poziomu morza o 60-70 metrów. Lodów Grenlandii – o 6-7 metrów. Gdyby tak się stało, ogromna część Polski zniknie pod wodą. Ale już teraz problemem są sztormy, przy których każde dodatkowe 10 cm poziomu morza ma znaczenie. Powodzie sztormowe zdarzały się, kiedy znaczniejszego wzrostu poziomu morza nie było w ogóle, to proszę sobie wyobrazić, co może się stać, jeśli będzie on znacznie wyższy niż teraz.
Coraz mniej wiosny i jesieni
To jest scenariusz, który się spełni, jeśli nie zaczniemy działać?
Jeśli nie zaczniemy działać zdecydowanie. Bo już od dawna udajemy, że działamy. Może z wyjątkiem smogu, wokół którego, wydaje mi się, dzieje się coraz więcej. Ludzie starają się ograniczyć zanieczyszczenie powietrza, a sprzyjają temu władze lokalne. Znam przykłady inicjatyw oddolnych, dobrych dla klimatu – ktoś instaluje np. pompy cieplne, albo korzysta z kolektorów słonecznych, bez oglądania się na subwencje, czy ulgi fiskalne. To zdrowe rozwiązania, w które trzeba zainwestować i które nie zwrócą się szybko, ale są korzystne dla środowiska i dla klimatu.
Odwęglanie energetyki na poziomie mikro to sensowne podejście. Oczywiście, jest też sporo innych rzeczy, które możemy łatwo zmienić w swoim stylu życia. Powinniśmy starać się redukować swój ślad węglowy w każdy możliwy sposób. Rozumiem przez to oszczędzanie energii, mniej konsumpcyjny tryb życia, wybieranie komunikacji miejskiej zamiast samochodu, a w idealnym wariancie roweru czy spaceru. Również skład diety jest ważną sprawą. Redukcja spożycia mięsa dałaby pozytywny efekt dla zdrowia, dla środowiska i dla klimatu – choć to do Polaków jeszcze nie przemawia. Jeśli te mikrozmiany się zsumują, efekt będzie naprawdę duży.
Czytaj również: Za 100 lat Hel zatonie. Podobnie jak część Gdańska
Dzięki temu moglibyśmy uchronić się też przed utratą jesieni i wiosny?
Niestety, już teraz niektóre lata wyglądają tak, jakbyśmy mieli jedynie lato i zimę. Zaraz po zimie przychodzi wielkie ocieplenie, niby wiosna, a temperatury są takie, jak w lipcu. Kończący się rok był właśnie taki, więc tę zmianę już możemy obserwować. Zdarzały się chłodniejsze okresy, mieliśmy kilka dni mroźnych, ale patrząc na całe 12 miesięcy możemy powiedzieć, że było bardzo ciepło. Jednak musimy tutaj podkreślić, że nie powinno się twierdzić, że każde takie zjawisko ekstremalne, jak letnia fala upałów, czy ponad 20 stopni w listopadzie, jest spowodowane zmianami klimatu. To byłoby zbyt daleko idące uproszczenie. Możemy jednak przyznać, że prawdopodobieństwo takich zdarzeń wzrasta wraz ze zmianą klimatu.
Nie usypiajmy czujności
To, że będziemy mieć bardzo mało zimnych dni…
To jest pewne.
… i że będziemy mieć więcej ciepłych, a nawet ekstremalnie ciepłych, to perspektywa ilu lat?
To się już dzieje, stopniowo, chociaż nie w sposób ciągły i regularny. Jeśli chodzi o globalną temperaturę, to oscylacja ENSO, czyli naprzemienne fazy El Niño – La Niña, ma istotne znaczenie. Jeśli przyjdzie następne silne El Niño, natura prawie na pewno pobije kolejny rekord temperatury globalnej. Tak się zdarzyło przez trzy lata z rzędu – 2014, 2015 i 2016. W 2016 skończyła się faza ciepła El Niño, a zaczęła faza chłodna. Mimo tej fazy chłodnej, temperatury na świecie i tak były wysokie – choć już nie rekordowe. Polski to nie dotyczy w sposób bezpośredni. U nas za temperaturę i opady zimą odpowiada oscylacja Północnego Atlantyku. Nie dzieje się jednak tak, że każdy rok jest cieplejszy od poprzedniego – co nie powinno uśpić czujności.
Więcej wody wyparuje, niż spadnie
Patrząc na nasze, polskie podwórko, jakich jeszcze skutków możemy się spodziewać?
Te fale upałów, o których wspomniałam, są bardzo ważne z dwóch powodów. Po pierwsze dni upalnych będzie więcej, a po drugie – społeczeństwo się starzeje. Jak wykazały badania, upały podnoszą śmiertelność w grupie 65+. Fale gorąca zabijają selektywnie – najbardziej narażeni są ludzie ze schorzeniami układu krążenia i seniorzy. Ale jeszcze innym ważnym zjawiskiem, o którym warto powiedzieć, jest zmiana rozkładu czasowego opadów. Rośnie częstotliwość opadów w zimnej połowie roku (a jest to często deszcz, a nie śnieg), a nie rosną opady letnie – według niektórych szacunków mogą nawet się zmniejszyć. Jeśli w lecie opadów będzie tyle samo, co teraz, a temperatura będzie rosnąć, zacznie brakować wody. Więcej wyparuje niż spadnie.
W Wielkopolsce już to przerabiamy, bilans jest niekorzystny, obniża się poziom wody w jeziorach i wody gruntowej. Oprócz tego, zmiana rozkładu czasowego opadów powoduje, że znikają wiosenne „kapuśniaczki”, które są nie tylko przyjemne, ale też dobre dla roślin. Teraz, jeśli pada, to leje – co z kolei może stworzyć zagrożenie powodziowe.
Co trzeba zrobić?
Jeśli świat nie zacznie działać teraz, to za chwilę będzie już za późno?
Będzie coraz trudniej. Każde opóźnienie oznacza, że ograniczenie ocieplenia będzie coraz trudniejsze. A przecież świadomość problemu nie narodziła się dziś. Już 10 lat temu pojawiały się alarmistyczne sformułowania podnoszone przez Międzyrządową Komisję do Zmian Klimatu (IPCC) i zostały one w znacznej mierze zlekceważone. Gdyby już wtedy wdrożono skuteczne działania, to dziś mielibyśmy więcej luzu. Niektóre kraje się starały, Unia Europejska była prymusem w tej szkole, ale to niewiele dało. Stężenia gazów cieplarnianych w atmosferze rosną. Wielcy tego świata w Porozumieniu Paryskim zgodzili się, że trzeba ograniczać emisję dwutlenku węgla. Ogłoszono sukces, ale nic za tym nie idzie.
W tym roku, w raporcie IPCC cele (ograniczenie ocieplenia) przetłumaczone zostały na działania i wiemy, co ludzkość powinna zrobić. Żeby ograniczyć ocieplenie do 1,5 stopnia trzeba jednak wydać dużo pieniędzy i do 2030 zmniejszyć aż o 45 proc. emisję gazów cieplarnianych w porównaniu z 2010 rokiem. A do 2050 emisje efektywne powinny spaść do zera, co oznacza, że strumień dwutlenku węgla wpuszczany do atmosfery powinien być równy strumieniowi pochłanianemu. Człowiek wydycha dwutlenek węgla, więc wtedy to, co wydycha, musiałoby być wiązane przez roślinność. Jeśli świat będzie dalej zwlekał, trzeba będzie wejść w obszar ujemnych emisji, czyli wyciągać CO2, które już jest w atmosferze. Albo sięgnąć po inżynierię klimatyczną, w skali planetarnej, na przykład próbując osłabienia promieniowania słonecznego. Za tym może iść wiele efektów ubocznych, więc lepiej tego dżina z butelki nie wypuszczać. Mamy, wbrew pozorom, naprawdę mało czasu.
Prof. Zbigniew Kundzewicz – hydrolog i klimatolog, profesor nauk o Ziemi, członek korespondent Polskiej Akademii Nauk. Jest przewodniczącym Komitet Badań nad Zagrożeniami Związanymi z Wodą przy Prezydium PAN. Jest jednym z ekspertów Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu.
Fot. Flickr/Adam