Udostępnij

Znów mamy suszę, bo bobry nie mogą wystawiać faktur

20.05.2024

Po Internecie – jak co roku w maju – zaczynają krążyć mapki polskiej suszy. Przyzwyczailiśmy się do tego, że tak jest. Ale czy musi tak być? No właśnie nie musi. Susze w Polsce są – na razie – przede wszystkim wynikiem tego, co świadomie robimy z polskimi rzekami, mokradłami i rozlewiskami. Niszcząc przy tym ich zdolność zatrzymywania wody w krajobrazie. Oraz tego, że bobry nie wystawiają faktur.

Zapomnieliśmy w Polsce o dwóch bardzo ważnych sprawach. Pierwszą jest to, że czasami najlepiej jest nic nie robić. Drugą są mokradła. Zniszczyliśmy już około 85 procent z nich, narażając się na susze.

Warto zacząć od pytania, skąd bierze się coroczna susza w kraju, który jeszcze sto lat temu słynął z tego, że był pełen rzek, bagien i mokradeł? Zakładamy na ogół, że jest to wynik globalnych zmian i ocieplającego się klimatu. Tymczasem jest to susza, za którą odpowiada to, jak traktujemy naszą wodę. I nie chodzi tutaj o to, że za dużo płynie jej z naszych kranów. Bardziej o to, co robimy z polskimi rzekami.

Nasze melioracje i odwodnienia wciąż znacznie bardziej ważą na naszym negatywnym bilansie wodnym niż wzrost temperatury i związane z nim parowanie – mówi prof. Wiktor Kotowski z Uniwersytetu Warszawskiego w książce „Odwołać katastrofę”. I podkreśla, że trzeba pamiętać o tym, że w Polsce najwięcej mówi się o suszy rolniczej, która „jest skutkiem tego, że spuściliśmy wodę z krajobrazu. Uregulowaliśmy małe rzeki i zlikwidowaliśmy mokradła, a przez to kompletnie zniszczyliśmy górną część zlewni. Obniżyliśmy bazę drenażu, więc regionalne poziomy wód opadły o metr albo dwa. Woda szybciej wsiąka w ziemię.” Mamy więc suszę za suszą, choć „na większości terenów w Polsce występują opady, które mogą w zupełności wyżywić uprawy – trzeba tylko mądrze dobierać rośliny.”

Jesteśmy więc w takiej sytuacji, że jednocześnie mamy dość wody i za mało wody.

Jak to możliwe?

By to zrozumieć, trzeba sobie przede wszystkim uświadomić jedną rzecz. – Wszyscy popełniamy pewien błąd: myśląc o wodzie, zbyt często myślimy tylko o tej wodzie, którą widać, bo płynie na powierzchni. Albo o tej, która płynie w naszych rurach i wycieka z kranu. A tymczasem to ta woda, której nie widać jest niezwykle ważna. Bo bez niej nie ma ani wody w rzece, ani wody w kranie. W wielu mokradłach wody nawet na pierwszy rzut oka nie widać, ale ona tam jest. Przez cały rok. I to właśnie te miejsca są naszymi najważniejszymi magazynami wody – opowiada Kotowski w świetnej książce „Hydrozagadka”.

Ale wiadomo, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, więc nie szanujemy tych naturalnych magazynów. Osuszamy je od ponad 100 lat, budując melioracje i regulując nasze rzeki. Przekształciliśmy już 80 procent z nich i utrzymujemy je w sztucznym stanie nawet tam, gdzie nie ma to żadnego sensu.

Robimy to między innymi dlatego, że pozostawienie rzeki w naturalnym stanie jest „za darmo”. A za tzw. prace utrzymaniowe, które potrafią polegać na przejeżdżaniu koparką przez naturalne bariery tworzące rozlewiska, trzeba zapłacić. I to słono. Zarabia więc firma, która się cieszy. Ale powody do radości mają też urzędnicy, którym udaje się dzięki temu wydać budżet i chwalić tym, że dobrze dbają o naszą wodę.

Choć tak naprawdę dbają o nią beznadziejnie, bo to właśnie takie działania powodują, że jednocześnie mamy dość wody i za mało wody. Ta bowiem, zamiast zostawać z nami na dłużej i rozlewać się wokół rzek, nawadniając glebę i tworząc mokradła, szybko spływa do morza rzekami zmienionymi w rynny. Zniszczyliśmy po prostu naturalną retencję krajobrazu, czyli jego zdolność do zatrzymywania wody.

 class=
Wieprz w okolicach Krasnegostawu. Fot. Shutterstock/Curioso.Photography.

Tej jest więc mniej, a wody gruntowe są niżej. Zmienia się też mikroklimat. Znika woda, która zatrzymywała się w glebie i wokół rzek, więc wszystko szybciej wysycha. Cierpi też jej jakość, bo takie bagno lub rozlewisko doskonale ją filtruje. Zwiększają się emisje gazów cieplarnianych, bo nic nie zatrzymuje ich tak dobrze, jak torfowiska, które są w tym nawet 10 razy bardziej skuteczne niż lasy. (Ich osuszanie – nawiasem mówiąc – odpowiada aż za 10 procent naszego wkładu w zmianę klimatu). Mamy więc same straty i bardzo mało zysków. Do tych ostatnich zalicza się głównie to, że osuszając mokradła i prostując rzeki, pozyskujemy tereny pod uprawy. Ale jednocześnie pozyskując nowe tereny – pogarszamy jakość starych, na których pojawiają się problemy z wodą. A są przykłady gospodarstw – i o nich pisze Jan Mencwel w „Hydrozagadce” – gdzie przywrócenie rozlewisk oraz nasadzenia drzew między polami zwiększyły wydajność produkcji rolnej o blisko 50 procent. Dlaczego więc to robimy?

– Ponieważ sto lat temu stworzyliśmy taki projekt i system do utrzymywania status quo. Ale także dlatego, że na terenach przylegających do rzek mamy kilka, kilkanaście procent naszych użytków rolnych. Ich utrata – z punktu widzenia całego systemu – może by nas nie bolała, ale byłby to na pewno trudny proces – tłumaczy Wiktor Kotowski. I mówi o tym, że trzeba byłoby stworzyć system rekompensat dla rolników i potrzebne byłoby stworzenie czegoś takiego jak specustawa drogowa.

Opowiada o przykładzie kraju, gdzie się to udało zrobić: Danii. I dodaje, że w Polsce jest precedens.

– To nie było proste – mówi Kotowski o Duńczykach. – Zrobili to poprzez wymianę gruntów. Rolnicy dostawali ofertę zamiany działek nadrzecznych na inne. Alternatywnie mogli oddać działki w dzierżawę na kilkadziesiąt lat, po których teren zostaje bagienny. U nas podobne metody stosuje się przy okazji zalesiania gruntów rolnych. Wypłaca się wtedy tzw. premie zalesieniowe, które wynoszą kilka tysięcy złotych za hektar. Po pewnym czasie państwo przestaje wypłacać pieniądze, ale rolnik nie może już wyciąć lasu i zmienić przeznaczenia terenu. Takie działania są uzasadnione przyrodniczo-klimatycznie, a nie gospodarczo. Mamy więc precedens. Myślę, że w podobny sposób można by zacząć tworzyć bagienne strefy buforowe i odtwarzać torfowiska. Rolnik, który przeznaczy swoje działki na cele retencji wody, może przez kilka lat dostawać wysoką premię, a później obszar pozostaje bagienny. Problemem jest tylko to, że do tej pory nie jesteśmy w stanie systemowo zaakceptować mechanizmu, w ramach którego płacimy rolnikowi za to, że odtwarza bagno. Deklaratywnie zaakceptowaliśmy wartość mokradeł, ale realizacja projektów nam nie wychodzi ­– opowiada i wylicza, że miałoby to uzasadnienie finansowe. Przede wszystkim dzięki temu, że mokradła zapewniają naturalną retencję wody w krajobrazie. – Gdy policzymy koszty sztucznej retencji, okaże się, że po uwzględnieniu amortyzacji wydajemy na ten cel mniej więcej dwa pięćdziesiąt za metr sześcienny wody. Gdy policzymy wodę, którą moglibyśmy odzyskać, gdybyśmy tylko zatkali rowy odwadniające mokradła, każdy hektar torfowiska mógłby przynieść nam oszczędność w kwocie czterech–sześciu tysięcy złotych. W takim kierunku trzeba zmieniać system dopłat do rolnictwa – przekonuje w książce „Odwołać katastrofę” Kotowski, który założył Centrum Ochrony Mokradeł.

Jest tu jednak problem analogiczny do tego, który mamy z rewitalizacją w miastach. Są pieniądze do wydania, więc je wydajemy. I bardziej cenimy robienie czegoś (i płacenie za to) od nierobienia (i płacenia za to). Nawet kiedy to drugie ma znaczniej więcej sensu. Tutaj widać to świetnie w tym, że bez zająknięcia płacimy ciężkie pieniądze za tworzenie sztucznych zbiorników retencyjnych, które mają nas ratować w czasie suszy i jednocześnie płacimy ciężkie pieniądze za niszczenie naturalnych zbiorników retencyjnych, którymi są mokradła i rozlewiska. Choć moglibyśmy po prostu naturze dać robić swoje.

Przełomowa inwestycja, bo nie wydaliśmy na nią ani złotówki 

W książce „Hydrozagadka” Jan Mencwel opisuje marzenie, które przyszło do niego w czasie towarzyszącej pisaniu podróży po Polsce. – Widzę, że do mikrofonu podchodzi kobieta. Uśmiecha się ciepło. (…) Zabiera głos. „Szanowni państwo – mówi – drogie krajanki, kochani sąsiedzi, to ważny dzień dla naszej społeczności. Dziś oddajemy nową inwestycję. Oddajemy ją, ale nie wam, tylko rzece, która płynie przez nasz krajobraz. Podjęliśmy ważną decyzję, by nie robić z tym nic. To przełomowa inwestycja, bo nie wydaliśmy na nią ani złotówki. Ale to i tak się nam opłaci. Jak chcecie, to możecie to podliczyć, ale my liczyć nie będziemy, bo jak długo można przeliczać wszystko na pieniądze. Najważniejsze jest to, że dzięki oddaniu rzece ziemi i władzy nad nią będziemy żyć w bezpiecznym, zdrowym i pięknym miejscu. To mały krok wstecz dla nas, ale wielki skok do przodu dla ziemi – pisał Mencwel. A co otwierała kobieta? Nic. Po prostu świętowała zrobienie niczego, które bywa znacznie lepsze od robienia niemądrych rzeczy. Na przykład pseudorewitalizacji i niszczenia retencji.

Kiedy nie robi się nic, co najwyżej pomagając im w powrocie, swoją pracę mogą na przykład wykonywać bobry. To one w dużym stopniu odpowiadały za to, że w przeszłości mieliśmy krajobraz pełen wody. A ich zniknięcie to jedna z przyczyn tego, że dziś narzekamy raczej na brak wody i susze niż jej nadmiar.

Adam Robiński w – także godnej polecenia – książce „Pałace na wodzie”, w której opowiada historię polskich bobrów, przytacza anegdotę z Kanady. A dokładnie słowa, które jeden z pionierów ochrony przyrody usłyszał od stuletniej Indianki Lali. Powiedziała mu ona tak: „[…] wy zabijecie wszystkie bobry, a po jakimś czasie zabraknie też wody. A jak zabraknie wody, nie będzie ani pstrągów, ani zwierząt futerkowych, ani trawy, ani w ogóle nic”. I rzeczywiście – bóbr, o którym mówi się „inżynier środowiska”, to jeden z tych gatunków, którego obecność tworzy całe ekosystemy, które są bardzo bogate w życie.

Dzieje się to bardzo prosto. Buduje tamy. Te zatrzymują i spiętrzają wodę. Ta rozlewa się i nawadnia glebę, poprawiając przy tym mikroklimat i zapewniając ochronę przed upałami oraz suszą (i poprawiając zbiory w okolicy). W wilgotnym świecie rozlewiska lub bagna pojawiają się zwierzęta, o których inaczej możemy zacząć zapominać. Na przykład żyjące tam gatunki ptaków, które znikają z naszego krajobrazu w tempie, które – gdy tylko je sobie uświadomimy – staje się przerażające. Są w Polsce „eksperymenty” z oddawaniem bobrom przestrzeni. Ich wyniki są bardzo dobre. Jedynym minusem jest to, o czym pisałem wcześniej. Rzeki i potoki rozlewają się na pola uprawne. I jest tanio.

 class=
Rozlewisko stworzono przez bobry w kanadyjskim Jukonie. Fot. Pi-Lens/Shutterstock.

Jedną z osób, o których zwykle pisze się, gdy pojawia się ten temat, jest Andrzej Czech z Bieszczadów. Człowiek, który świadomie oddał bobrom ich królestwo kilkanaście lat temu, a dziś cieszy się naturalnym magazynem wody i żywym lasem. Odpowiedź, której udzielił zapytany, dlaczego nie robimy tego częściej, Adam Robiński relacjonuje w „Pałacach na wodzie” tak: „Problem w tym, jak ponuro konstatował Czech, że magazynowanie wody przez bobry nic nie kosztuje. A jeśli coś jest za darmo, nie wymaga kosztownych inwestycji, planów ani programów, to nikt na tym nie zarobi. Skoro retencja zrobi się sama, różnorodność biologiczna będzie zaś rosnąć powoli, ale skutecznie również bez naszego udziału, to nie ma komu spić śmietanki. Nie zarobią ani planujący, ani nawet operator koparki. A to przecież nimi robi się biznes, nimi zwiększa się produkt krajowy brutto. To smutna puenta, która wiele mówi o naszym świecie: problemem bobrów jest to, że nie wystawiają faktur, nie biorą dotacji, a od ich zbawiennej działalności nie rosną wskaźniki gospodarcze”.

Co prowadzi nas do początku i wspólnego źródła wielu problemów. Świat urządziliśmy tak, że wolimy płacić krocie za coś co jest zrobione, nawet kiedy jest zrobione bez sensu, niż oszczędzać… nic nie robiąc.

Są rzeczy ważniejsze od kasy?

Tutaj jednak może okazać się, że nie mamy wyjścia. Zmiana klimatu postępuje, a wraz z nią można się w Polsce spodziewać wahań w ilości opadów i temperaturze. Zbudowanie systemu, który niemal samodzielnie dba o zachowanie wody w krajobrazie, to oczywista odpowiedź na aktualne susze i nadchodzące wyzwania. – Nie będziemy mieli wyjścia. Możemy czekać, aż przyroda odzyska swoje, co stanie się wtedy, kiedy załamie się system i nie będziemy w stanie dotować rolnictwa. Albo możemy ją w tym wesprzeć. Przyspieszyć proces powrotu mokradeł i przeprowadzić to w taki sposób, by wszystko było dla nas mniej bolesne. Co, jeżeli nam się nie uda? Bagna z czasem wrócą i zaczną naprawiać biosferę. One były przed nami. Będą także po nas. Kiedy tylko otrzymają taką możliwość, w odpowiednim czasie rozwiną się i zaczną ściągać z atmosfery węgiel. Tylko że to zajmie tysiące lat. Dzięki mokradłom globalna równowaga może wrócić. To daje mi ukojenie w smutku – mówi prof. Wiktor Kotowski.

Biebrza. Fot. WitR/Shutterstock.
Biebrza. Fot. WitR/Shutterstock.

A nie jest to jedyny powód, by to zrobić. Jest inny. Dla jednych ważniejszy. Dla innych mniej ważny.

– One nie są potrzebne nam. One są potrzebne sobie. Pierwotny powód, dla którego przyrodnicy zajęli się ochroną przyrody i ekosystemów, jest uniwersalny. Chodzi o wewnętrzną wartość przyrody, a nie o jej użyteczność. Skoro bagna są, to znaczy, że pełnią jakąś funkcję w biosferze. Są miejscem życia mnóstwa gatunków, których gdzieś indziej nie ma. Powstanie bagien było konsekwencją rozwoju życia na Ziemi. Najprawdopodobniej było też jego początkiem – usłyszałem, gdy pracując nad książką „Odwołać katastrofę”, zapytałem profesora Wiktora Kotowskiego: „do czego potrzebne nam są bagna”.

  • Jak ważne są mokradła? Jak o nie zadbać? Czy Bałtyk naprawdę jest najbardziej zanieczyszczonym morzem świata? Co czeka śledzia? Czytaj w książce „Odwołać katastrofę”.

Fot. Bóbr. Shutterstock/Vaclav Matous.

Autor

Tomasz Borejza

Dziennikarz naukowy. Członek European Federation For Science Journalism. Publikował w Tygodniku Przegląd, Przekroju, Onet.pl, Coolturze, a także w magazynach branżowych. Autor książki „Odwołać katastrofę”.

Udostępnij

Zobacz także

Wspierają nas

Partner portalu

Partner cyklu "Miasta Przyszłości"

Partner cyklu "Żyj wolniej"

Partner naukowy

Joanna Urbaniec

Dziennikarka, fotografik, działaczka społeczna. Od 2010 związana z grupą medialną Polska Press, publikuje m.in. w Gazecie Krakowskiej i Dzienniku Polskim. Absolwentka Krakowskiej Szkoła Filmowej, laureatka nagród filmowych, dwukrotnie wyróżniona nagrodą Dziennikarz Małopolski.

Przemysław Błaszczyk

Dziennikarz i reporter z 15-letnim doświadczeniem. Obecnie reporter radia RMF MAXX specjalizujący się w tematach miejskich i lokalnych. Od kilku lat aktywnie angażujący się także w tematykę ochrony środowiska.

Hubert Bułgajewski

Ekspert ds. zmian klimatu, specjalizujący się dziedzinie problematyki regionu arktycznego. Współpracował z redakcjami „Ziemia na rozdrożu” i „Nauka o klimacie”. Autor wielu tekstów poświęconych problemom środowiskowym na świecie i globalnemu ociepleniu. Od 2013 roku prowadzi bloga pt. ” Arktyczny Lód”, na którym znajdują się raporty poświęcone zmianom zachodzącym w Arktyce.

Jacek Baraniak

Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego na kierunku Ochrony Środowiska jako specjalista ds. ekologii i ochrony szaty roślinnej. Członek Pracowni na Rzecz Wszystkich Istot i Klubu Przyrodników oraz administrator grupy facebookowej Antropogeniczne zmiany klimatu i środowiska naturalnego i prowadzący blog „Klimat Ziemi”.

Martyna Jabłońska

Koordynatorka projektu, specjalistka Google Ads. Zajmuje się administacyjną stroną organizacji, współpracą pomiędzy organizacjami, grantami, tłumaczeniami, reklamą.

Przemysław Ćwik

Dziennikarz, autor, redaktor. Pisze przede wszystkim o zdrowiu. Publikował m.in. w Onet.pl i Coolturze.

Karolina Gawlik

Dziennikarka i trenerka komunikacji, publikowała m.in. w Onecie i „Gazecie Krakowskiej”. W tekstach i filmach opowiada o Ziemi i jej mieszkańcach. Autorka krótkiego dokumentu „Świat do naprawy”, cyklu na YT „Można Inaczej” i Kręgów Pieśni „Cztery Żywioły”. Łączy naukowe i duchowe podejście do zagadnień kryzysu klimatycznego.

Jakub Jędrak

Członek Polskiego Alarmu Smogowego i Warszawy Bez Smogu. Z wykształcenia fizyk, zajmuje się przede wszystkim popularyzacją wiedzy na temat wpływu zanieczyszczeń powietrza na zdrowie ludzkie.

Klaudia Urban

Z wykształcenia mgr ochrony środowiska. Od 2020 r. redaktor Odpowiedzialnego Inwestora, dla którego pisze głównie o energetyce, górnictwie, zielonych inwestycjach i gospodarce odpadami. Zainteresowania: szeroko pojęta ochrona przyrody; prywatnie wielbicielka Wrocławia, filmów wojennych, literatury i poezji.

Maciej Fijak

Redaktor naczelny SmogLabu. Z portalem związany od 2021 r. Autor kilkuset artykułów, krakus, działacz społeczny. Pisze o zrównoważonych miastach, zaangażowanym społeczeństwie i ekologii.

Sebastian Medoń

Z wykształcenia socjolog. Interesuje się klimatem, powietrzem i energetyką – widzianymi z różnych perspektyw. Dla SmogLabu śledzi bieżące wydarzenia, przede wszystkim ze świata nauki.

Tomasz Borejza

Zastępca redaktora naczelnego SmogLabu. Dziennikarz naukowy. Wcześniej/czasami także m.in. w: Onet.pl, Przekroju, Tygodniku Przegląd, Coolturze, prasie lokalnej oraz branżowej.