Do końca 2022 roku niemieckie elektrownie jądrowe zostaną zamknięte. 13 listopada 2021 w Berlinie, pod Bramą Brandenburską organizacje z całej Europy, w tym polska FOTA4Climate protestowały przeciwko tej decyzji. Na miejscu poparcia udzielił amerykański klimatolog, astrofizyk i aktywista klimatyczny – James Hansen. W przesłaniu do wybierających się na protest Hansen przypomniał, że sześć reaktorów generuje więcej energii, niż wszystkie panele fotowoltaiczne w kraju. Dodał też, że „koszt środowiskowy” jednej elektrowni węglowej oznacza wymarcie około 100 gatunków.
Przypomnijmy: Niemcy postanowili pozbyć się energetyki jądrowej i od lat konsekwentnie realizują ten plan. Obecnie u naszych zachodnich sąsiadów zostało już tylko sześć działających elektrowni atomowych (stąd hashtag towarzyszący protestom: #saveGER6). Trzy elektrownie mają zostać zamknięte do końca tego roku, trzy ostatnie – do końca 2022.
Niemiecka energetyka jeszcze długo nie będzie się jednak mogła opierać wyłącznie na niskoemisyjnych, odnawialnych źródłach energii, takich jak woda, wiatr czy słońce. Dlatego Niemcy nie mogą zrezygnować jednocześnie z węgla, gazu i atomu – najbardziej destrukcyjne dla klimatu elektrownie węglowe będą pracować w tym kraju jeszcze przez wiele lat.
Według dyrektora koncernu energetycznego RWE, Markusa Krebbera, po rezygnacji z atomu i węgla Niemcy będą potrzebować nowych elektrowni na gaz ziemny o łącznej mocy nawet 20-30 GW. (Dla porównania, największa w Europie elektrownia węglowa – polski Bełchatów – ma niecałe 6 GW mocy.)
Czytaj także: Japonia ponownie uruchomi 30 reaktorów jądrowych wyłączonych po Fukushimie
Dlaczego aktywiści protestują?
Takie działania bardzo trudno jest zrozumieć, o ile nie zna się politycznego kontekstu niemieckiej transformacji energetycznej (więcej o tym piszę na końcu tekstu). Nie stoi za nimi racjonalność ani rachunek ekonomiczny – niemieckie elektrownie jądrowe są bezpieczne i sprawne. Spokojnie mogły by produkować energię elektryczną jeszcze co najmniej przez kilkanaście lat. To samo można powiedzieć o tych elektrowniach jądrowych, które już zostały w Niemczech zamknięte.
Decyzją o wyłączeniu niemieckich reaktorów nie kierowała też bynajmniej troska o Planetę. Energetyka jądrowa praktycznie nie emituje gazów cieplarnianych. Wyłącznie z eksploatacji elektrowni jądrowych zamiast węglowych i gazowych spowoduje więc dodatkową emisję dwutlenku węgla. Szacuje się, że do roku 2045 będzie to ok. miliard ton CO2 – tyle, ile cała Polska emituje przez 3 lata. Zastąpienie atomu w całości węglem (bez udziału gazu) przełożyłoby się na emisje 60 milionów ton dwutlenku węgla rocznie. Nie od dziś wiadomo, że bez energii jądrowej Niemcom będzie dużo trudniej osiągnąć cele klimatyczne.
Czytaj także: Macron zapowiada inwestycje w małe reaktory SMR. Mają powstać do 2030
Nic zatem dziwnego, że polityka energetyczna Niemiec budzi sprzeciw wielu osób, w tym uczestników sobotniego protestu przy Bramie Brandenburskiej. Obok niemieckiej organizacji Nuclearia i amerykańskiej Mothers for Nuclear obecna była na nim też m. in. polska FOTA4Climate i zaproszone przez tą organizację osoby, np. twórca filmów „Można panikować” i „Nadzieja umiera ostatnia”- Jonathan Ramsey. Wszystkie trzy wymienione organizacje wchodzą w skład międzynarodowej koalicji StandUp For Nuclear.
Znany klimatolog wspiera aktywistów
Na proteście pojawił się również prof. James Hansen, astrofizyk i klimatolog. Hansen jest profesorem na Uniwersytecie Columbia. Wcześniej zajmował stanowisko dyrektora Instytutu Badań Przestrzeni Kosmicznej Goddarda przy Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA). Profesor Hansen był jedną z pierwszych osób na świecie, która głośno i wyraźnie mówiła o zagrożeniach związanych ze zmianą klimatu. Już w roku 1988 przedstawił komitetowi kongresu USA wyniki badań dotyczących globalnego ocieplenia.
W filmie nagranym dla organizatorów klimatolog mówi między innymi:
„Zamykanie sześciu prawidłowo funkcjonujących reaktorów atomowych, które razem generują więcej niskoemisyjnej energii elektrycznej niż wszystkie panele słoneczne w Niemczech będzie wielkim krokiem w tył. Niemieckie emisje w latach 2020-2023 będą o 10% wyższe niż mogłyby być [bez rezygnacji z atomu]”.
Hansen szacuje też, że „koszt środowiskowy” jednej elektrowni węglowej to wymarcie około 100 gatunków.
W Niemczech rośnie poparcie dla atomu
Jak podawał niedawno Portal nuclear.pl – więcej niż energetyka jądrowa, powołując się na sondaż przeprowadzony na zlecenie niemieckiej gazety „Welt am Sonntag”, połowa obywateli Niemiec opowiada się za anulowaniem planowanego zamknięcia wciąż istniejących elektrowni jądrowych. 36% respondentów wypowiedziało się przeciwko odroczeniu, a 14% badanych odmówiło rozmowy na ten temat.
To istotna zmiana w porównaniu do września 2019, kiedy jeszcze 60% badanych opowiedziało się za rezygnacją z elektrowni jądrowych w Niemczech nie później niż do końca 2022 roku. Głównymi przyczynami zmiany podejścia do energetyki jądrowej są wysokie ceny energii elektrycznej oraz ambitne cele klimatyczne.
To nie pierwszy taki protest, ale sprawa jest już raczej przegrana
Sobotnie wydarzenie nie jest pierwszym protestem przeciwko zamykaniu elektrowni jądrowych, ani też pierwszym, na którym obecne są osoby z Polski.
Czytaj także: Polacy jadą protestować do Niemiec. „Przyroda nie może być zakładnikiem fobii”
Wcześniej podobne akcje odbywały się m. in. pod nieczynną już niemiecką elektrownią jądrową Philipsburg, a we wrześniu tego roku w Brukseli, w związku z planowanym na rok 2025 wyłączeniem belgijskich elektrowni jądrowych.
Niestety, nic nie wskazuje na to, by te protesty miały przynieść zamierzony skutek. Niewiele zapewne pomoże tu też ostatnia zmiana nastawienia niemieckiego społeczeństwa do „atomu”. Jeśli nie zdarzy się cud (a na to się nie zanosi), to w 2023 roku nie będzie już w Niemczech ani jednej czynnej elektrowni jądrowej.
Dlaczego jednak Niemcy w pierwszej kolejności pozbywają się atomu, a nie paliw kopalnych?
By to zrozumieć, trzeba cofnąć się przynajmniej do roku 1998. Tradycyjnie wroga wobec „atomu” Partia Zielonych utworzyła wtedy „czerwono-zieloną” koalicję z socjaldemokratami z SPD. Kanclerzem Niemiec został Gerhard Schröder z SPD, znany z późniejszych zażyłych relacji z Władimirem Putinem i mocnego poparcia dla budowy gazociągu Nord Stream (od 2017 Schröder jest też szefem rady dyrektorów w rosyjskim koncernie naftowym „Rosnieft”).
Z kolei szefem Ministerstwa Środowiska, Ochrony Przyrody i Bezpieczeństwa Jądrowego (bo tak właśnie nazywa się niemiecki odpowiednik naszego Ministerstwa Klimatu i Środowiska) został Jürgen Trittin z Zielonych. To właśnie koalicyjny rząd SPD-Zieloni zdecydował dwie dekady temu o likwidacji niemieckiej energetyki jądrowej.
Kanclerz Merkel po dojściu do władzy początkowo chciała cofnąć decyzję Zielonych i SPD i przedłużyć okres eksploatacji elektrowni jądrowych. Jednak po awarii w Fukushimie uległa presji społecznej i politycznej i zmieniła zdanie o 180 stopni. Już w sierpniu 2011 roku wyłączono 8 reaktorów o łącznej mocy ok. 8.5 GW.
Czytaj także: Holandia chce wybudować nawet 10 reaktorów jądrowych, sąsiednie Niemcy się temu sprzeciwiają
Sprostowanie i uzupełnienie
W oryginalnej wersji artykułu napisałem: „Planuje się też budowę nowych elektrowni na gaz ziemny o łącznej mocy nawet 20-30 GW.” Nie są to jednak oficjalne plany niemieckiego rządu, a ocena dyrektora koncernu energetycznego RWE, Markusa Krebbera. „Będą potrzebować” a „planują” to oczywiście nie to samo.
Po napisaniu tego tekstu miała też miejsce ważna deklaracja. Około dwa miesiące po wyborach do Bundestagu, politycy zwycięskich partii: SPD, Zielonych i FDP stwierdzili między innymi, że należy przyspieszyć wycofywanie się z energetyki węglowej i w miarę możliwości przesunąć datę odejścia od węgla z roku 2038 na 2030. Zgodzili się też, że produkcja energii elektrycznej z gazu ziemnego powinna być zakończona do roku 2040. Niewątpliwie są to bardzo ambitne plany. Czas pokaże, czy wykonalne.
–
Zdjęcie: Lars van Mulligen/Shutterstock