Dokładnie dziewięć lat temu, 11 marca 2011 roku Japonię nawiedziło bardzo silne trzęsienie ziemi. Spowodowało ono powstanie fali tsunami, która kompletnie zdewastowała dużą część japońskiego wybrzeża, zabijając przy tym około 16 tysięcy osób. To właśnie uderzenie tsunami (a nie samo trzęsienie ziemi, patrz przypis [1]) uruchomiło ciąg zdarzeń, które doprowadziły do awarii elektrowni atomowej Fukushima Daiichi.
Awaria japońskiej elektrowni przykuła uwagę opinii publicznej na całym świecie, podsycając i tak żywy i od dawna obecny w wielu społeczeństwach lęk przed promieniowaniem jonizującym. Z niepokojem przyglądano się więc rozwojowi wypadków w Japonii.
Wiele państw zalecało swoim obywatelom opuszczenie Tokio, a niektóre kraje ewakuowały ambasady na południe Japonii. Rosjanie rozważali ewakuację Wysp Kurylskich i Sachalinu, gdyby okazało się to potrzebne. Na Sachalinie na wieść o wypadkach w Japonii pojawiły się zresztą symptomy paniki. Trudno się dziwić – od katastrofy w Czarnobylu minęło raptem ćwierć wieku.
Na zachodnim wybrzeżu USA i w Niemczech wielu ludzi rzuciło się do aptek kupować preparaty zawierające jod (w Niemczech kupowano też liczniki Geigera). Osoby te bały się skażenia promieniotwórczym jodem-131 z odległej o tysiące kilometrów Japonii!
Przede wszystkim jednak, awaria w Fukushimie ponownie rozpaliła dyskusję na temat bezpieczeństwa energetyki jądrowej.
Podważenie kruchego zaufania do „atomu”
Głosy przeciwne energii jądrowej słychać było z bardzo różnych stron. Biskup pomocniczy Osaki, Michael Goro Matsuura powiedział, że wypadek w Fukushimie powinien skłonić Japonię i inne kraje do odejścia od atomu. Wezwał też chrześcijan na całym świecie do wspierania kampanii antyatomowej. Podobne były stanowiska biskupów Korei i Filipin.
Do rezygnacji z energii jądrowej w Japonii wezwał też Kenzaburō Ōe, laureat literackiej nagrody Nobla.
Na całym świecie miały miejsce protesty przeciwko energetyce jądrowej. W wielu krajach pod naciskiem opinii publicznej politycy zapowiedzieli wstrzymanie planów budowy elektrowni atomowych [2] lub szybsze zamknięcie istniejących.
W Japonii rząd zdecydował o wyłączeniu – do odwołania – ogromnej większości reaktorów jądrowych. W rok po awarii działały już tylko dwa. Z kolei rząd niemiecki pod wpływem wydarzeń Japonii (a raczej reakcji na nie własnej opinii publicznej, w tym ogromnych manifestacji i protestów) przyspieszył plany odejścia od atomu – zamknięcie ostatnich niemieckich elektrowni jądrowych planowane jest na koniec 2022 roku.
Krótko mówiąc, awaria w Fukushimie bardzo podważyła zaufanie do energetyki jądrowej. A przecież zaufanie to było i tak mocno podkopane już przed rokiem 2011, choćby przez awarię w Czarnobylu.
Pośrednie przyczyny awarii: łamanie przepisów BHP, korupcja i kłamstwa
Z jednej strony, trudno się temu dziwić. Bo choć bezpośrednią przyczyną awarii w Fukushimie było spowodowane wyjątkowo silnym trzęsieniem ziemi potężne tsunami, to pośrednimi, nie mniej ważnymi przyczynami, były powszechne w japońskim przemyśle jądrowym łamanie zasad BHP i ukrywanie niewygodnych faktów. Czyli coś, o co wiele osób nie podejrzewałoby Japończyków. Przynajmniej patrząc przez pryzmat pozytywnych stereotypów.
Do awarii niewątpliwe pośrednio przyczyniły się także porażająca skala korupcji, nepotyzmu i zakłamania na styku japońskich koncernów energetycznych i japońskiej polityki. W książce „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima” doskonale pokazuje to Piotr Bernardyn, Polak, który wiele lat mieszkał w Japonii i przebywał tam w trakcie awarii Fukushima Daiichi.
Bernardyn przyznaje, że o ile przed wyjazdem do Japonii był zwolennikiem budowy elektrowni jądrowych w Polsce, po doświadczeniach z Japonii stał się ich przeciwnikiem. Co w świetle przytaczanych przez niego faktów można zrozumieć, choć niekoniecznie trzeba tę opinię podzielać.
Awaria w Fukushimie argumentem za … bezpieczeństwem energetyki jądrowej
Opinii Bernardyna nie podzielał najwyraźniej brytyjski dziennikarz George Monbiot (autor wielu znakomitych, mocnych artykułów poświęconych ochronie środowiska, na przykład tego o obywatelskim nieposłuszeństwie, a być może znany też Państwu z filmu, w którym występuje wraz z Gretą Thunberg). W tekście opublikowanym w „The Guardian” raptem 10 dni po katastrofie Monbiot napisał:
„Nie będziecie zdziwieni, słysząc, że wydarzenia w Japonii zmieniły mój punkt widzenia na energetykę jądrową. Będziecie za to zdziwieni, w jaki sposób go zmieniły. Nieszczęśliwy wypadek w Fukushimie sprawił, że mój stosunek do atomu nie jest już obojętny. Teraz popieram tą technologię.”
Dlaczego? Monbiot tak tłumaczył swój punkt widzenia:
„Gówniana stara elektrownia z niewystarczającymi zabezpieczeniami została uderzona przez potworne trzęsienie ziemi i potężne tsunami. Padło zasilanie, a przez to i system chłodzenia. Reaktory zaczęły eksplodować i się topić. To nieszczęście pokazało dobrze znane każdemu konsekwencje słabego projektowania i >>dróg na skróty<<. Jednak o ile wiemy, nikt nie otrzymał śmiertelnej dawki promieniowania.”
No właśnie.
Jakiś czas temu, na fali wywołanego przez serial HBO „Czarnobyl” zainteresowania tematem, pisałem o liczbie śmiertelnych ofiar i ogólniej: o skutkach zdrowotnych awarii elektrowni jądrowych w Czarnobylu i Fukushimie. Wbrew temu, co wciąż sądzi wiele osób, są one zaskakująco małe – przynajmniej te bezpośrednio spowodowane promieniowaniem.
Obecnie uważa się że awaria w Fukushimie spowodowała jeden zgon, za który można winić promieniowanie jonizujące.
Ponad półtora tysiąca osób zmarło natomiast podczas ewakuacji skażonych terenów (w sumie z powodu skażenia promieniotwórczego ewakuowano ok. 160 tys. osób). Przypomnijmy, że mówimy o kraju kompletnie zdewastowanym przez trzęsienie ziemi i tsunami, gdzie wiele instytucji i służb nie działa tak, jak powinno. Wszystko wskazuje zresztą na to, że ewakuacja była błędem, przynosząc dużo więcej strat niż korzyści.
Nie tylko skażenie radioaktywne…
Ale awaria elektrowni Fukushima Daiichi miała jeszcze inne, pośrednie, niemniej bardzo poważne konsekwencje. I nie chodzi tu wyłącznie o skażenie środowiska różnymi substancjami promieniotwórczymi, jak w pierwszej chwili moglibyśmy pomyśleć. Konsekwencje te najlepiej widać je na przykładzie Japonii i Niemiec, choć bynajmniej nie ograniczają się niestety tylko do tych dwu krajów.
Zarówno Niemcy, jak i Japonia to jedne z największych gospodarek i zarazem największych emitentów dwutlenku węgla (CO2) na świecie. W obydwu krajach udział energetyki jądrowej w miksie energetycznym był przed rokiem 2011 znaczny (ok. ¼ całkowitej produkcji energii elektrycznej).
Rezygnacja z energetyki jądrowej – czy to gwałtowna, jak w przypadku Japonii, czy bardziej stopniowa, jak w przypadku Niemiec – oznacza, że utracone źródła energii trzeba czymś zastąpić.
W idealnym świecie (istniejącym niestety jedynie w głowach niektórych osób starających się chronić klimat i środowisko) byłyby to zapewne wyłącznie odnawialne, niskoemisyjne źródła energii, takie jak wiatr i słońce. Niskoemisyjne, czyli emitujące mało gazów cieplarnianych, w tym najważniejszego gazu cieplarnianego, jakim jest CO2.
Jednak w naszym brutalnym, rzeczywistym świecie stało się nieco inaczej. I w Japonii, i w Niemczech nieemitujące dwutlenku węgla elektrownie atomowe w dużej mierze zostały zastąpione przez elektrownie spalające paliwa kopalne – węgiel, ropę lub gaz. Naiwnością było oczekiwać, że będzie inaczej – czy to w roku 2011, czy nawet dziś.
Co oczywiście w obu tych krajach musiało przełożyć się na wyemitowanie dodatkowych ilości dwutlenku węgla. I nawet bez żadnych danych, biorąc pod uwagę wielkość gospodarki Niemiec czy Japonii możemy się domyślać, że były to ilości znaczne.
Cytowany wcześniej George Monbiot przewidział taki scenariusz już pod koniec marca 2011 w debacie telewizyjnej z antyatomową aktywistką Helen Caldicott (część programu z udziałem Monbiota i Caldicott zaczyna się od ok. dziesiątej minuty). Nic nie ujmując błyskotliwemu publicyście, odgadnięcie takiego rozwoju wypadków nie było zresztą specjalnie trudne – Monboit nie jest bynajmniej wróżbitą, tylko racjonalnym, realistycznie myślącym człowiekiem.
I jeszcze jedno: energetyka oparta o paliwa kopalne emituje nie tylko dwutlenek węgla, ale też tlenki siarki i azotu, z których powstają szkodliwe dla naszego zdrowia pyły wtórne – jedna ze składowych pyłu zawieszonego.
Prawdziwa cena lęku przed atomem jest bardzo wysoka
Jakie dokładnie konsekwencje dla klimatu i zdrowia ludzkiego miały więc decyzje o odejściu od energetyki jądrowej, podjęte przez rządy Niemiec i Japonii? Na to pytanie odpowiedzieli autorzy pracy „Implications of energy and CO2 emission changes in Japan and Germany after the Fukushima accident” opublikowanej w zeszłym roku w czasopiśmie Energy Policy. Konkretnie, autorzy przeanalizowali dwa dające do myślenia scenariusze.
Japonia i Niemcy
Po pierwsze, co gdyby zamiast wyłączać elektrownie jądrowe, w obu krajach zamknięto część elektrowni spalających węgiel? A dokładniej, gdyby zmniejszyć produkcję energii z węgla o tyle, ile produkowały jej zamykane w rzeczywistości elektrownie jądrowe.
Okazuje się, że w takim wypadku tylko w latach 2011- 2017 Japonia wyemitowałaby w sumie o ok. 2.2 miliarda ton CO2 mniej. Czyli japońskie emisje byłyby każdego roku mniejsze o ponad 300 milionów ton – z grubsza tyle, co cała roczna emisja CO2 w Polsce.
W ciągu tych 7 lat udało by się też uniknąć w sumie ok. 23 tysięcy przedwczesnych zgonów związanych z zanieczyszczeniem powietrza [3]. Oraz trudnej do określenia, ale znacznej liczby zachorowań niekończących się zgonem.
Warto w tym miejscu przypomnieć coś, czego autorzy omawianego artykułu siłą rzeczy nie uwzględnili w swojej analizie: niedawno Japonia zapowiedziała budowę 22 nowych elektrowni węglowych.
Z kolei w tym samym siedmioletnim okresie Niemcy mogliby uniknąć łącznie emisji 300 mln ton CO2 i 4600 przedwczesnych zgonów. Jednak wyłączenie wszystkich niemieckich elektrowni jądrowych do końca 2022 (co jest praktycznie pewne) spowoduje dodatkowo jeszcze emisję 1.1 mld ton CO2 i 16 tys. przedwczesnych zgonów związanych z zanieczyszczeniem powietrza. To daje ponad 20 tys. przedwczesnych zgonów i 1.4 mld ton CO2 dodatkowo wypuszczonych do atmosfery.
(Rozważany scenariusz alternatywny to taki, w którym niemieckie elektrownie jądrowe pracują do 2035 roku.)
Do tego należałoby jeszcze doliczyć wysokie ceny energii elektrycznej czy ogromne sumy, które Japonia musi każdego roku płacić za sprowadzane z zagranicy paliwa kopalne, a które mogłaby wydać choćby na rozwój odnawialnych źródeł energii u siebie lub w innych krajach.
O ile decyzję Japonii można jeszcze jakoś po ludzku zrozumieć (co niekoniecznie znaczy: usprawiedliwiać!) – kraj ten doświadczył przecież skutków realnej, poważnej awarii elektrowni atomowej – to w wypadku Niemiec trudno o racjonalne uzasadnienie decyzji o odejściu od atomu.
Autorzy przytaczanej tu pracy zwracają uwagę, że choć decyzja o zamknięciu niemieckich elektrowni jądrowych była spójna z od dawna rozpowszechnionym antyatomowym nastawieniem niemieckiej opinii publicznej i miała szerokie poparcie polityczne i społeczne, to niemniej jednak była uderzająca. Przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę brak poważnych wypadków w niemieckim sektorze jądrowym i niskie prawdopodobieństwo zagrażających reaktorom katastrof naturalnych takich jak trzęsienia ziemi czy tsunami.
Europa, USA i reszta Świata
Drugie pytanie, jakie zadali sobie autorzy omawianej publikacji, brzmiało: Co by było, gdyby inne kraje europejskie (bez państw byłego ZSRR) oraz USA poszły w ślady Niemiec i w latach 2018-2035 stopniowo zamykały swoje elektrownie jądrowe? Cóż, zarówno w USA, jak i w Europie kosztowałoby to, bagatela, po ok. 100 tysięcy dodatkowych zgonów (czyli razem ponad 200 tysięcy zgonów w ciągu 17 lat). Oraz 7.4 mld ton CO2 (USA) i 6.8 mld ton CO2 (Europa) wypuszczonych dodatkowo do atmosfery.
Ten scenariusz nie jest wcale aż tak hipotetyczny, jakby się mogło wydawać. W wielu krajach (choćby w Belgii) najprawdopodobniej dojdzie w najbliższych latach do przedwczesnego zamknięcia sprawnych i bezpiecznych elektrowni jądrowych. Przedwczesnego, bo te elektrownie mogłyby pracować jeszcze wiele lat.
Co więcej, po roku 2011 spadła liczba reaktorów oddawanych każdego roku do użytku na świecie. Zapewne w dużej mierze jest to właśnie wpływ awarii w Fukushimie. Zamiast realizacji projektów jądrowych w wielu przypadkach decydowano się na budowę elektrowni gazowych lub węglowych. I to nie tylko w USA czy w Europie, gdzie atom wciąż pozostaje bardzo ważnym źródłem energii.
Na razie nie da się jednocześnie odjeść od paliw kopalnych i od atomu
Ale dlaczego w ogóle musimy wybierać: węgiel lub atom? Czy nie można by jednocześnie zamknąć i elektrowni atomowych, i węglowych? W praktyce na razie nie, co dobitnie pokazuje właśnie choćby przykład Japonii i Niemiec. A nawet gdyby udało się to zrobić, to tylko przez zastąpienie obu tych źródeł energii przez gaz ziemny, który z punktu widzenia ochrony klimatu może być nawet gorszy niż węgiel [4].
Nie istnieją źródła energii zupełnie nieszkodliwe dla środowiska i naszego zdrowia. Jednak elektrownia atomowa to dużo, dużo mniejsze zło i zagrożenie dla naszej planety niż tej samej mocy elektrownia na węgiel czy gaz ziemny. W sytuacji obecnego kryzysu klimatycznego naprawdę warto się więc chyba „przeprosić” z atomem. Wciąż jednak wielu ludzi tego nie rozumie lub nie chce zaakceptować.
Strach przed atomem bywa większy niż strach przed katastrofą klimatyczna
Bardzo wiele (większość?) ruchów i organizacji ekologicznych, a także wielu „zielonych” polityków wciąż popiera zamykanie istniejących elektrowni atomowych. Ba, wręcz się tego bardzo aktywnie domaga! O budowie nowych reaktorów nie może według nich w ogóle być mowy. Dla przeciwników atomu nie ma on przyszłości i już! [5]
Swoją drogą, jest to w przygnębiająco skutecznie samospełniająca się przepowiednia, albo słynne „kłamstwo powtórzone tysiąc razy, które staje się prawdą”. To przecież właśnie lata straszenia bardzo wyolbrzymionymi skutkami promieniowania sprawiły, że Niemcy odchodzą od energetyki jądrowej – w tym kraju atom faktycznie nie ma już raczej przyszłości.
Postawa antyatomowa jest w dużej mierze uwarunkowaną historycznie kwestią tożsamościową. Dlatego jakakolwiek dyskusja merytoryczna jest tu bardzo trudna, a zazwyczaj niemożliwa – to trochę jak dyskutować z dogmatami religijnymi. Tyle że nie mówimy przecież o religii, ale o dziedzinie nauki i techniki. Tak, to atom, a nie katastrofa klimatyczna jest wciąż dla wielu osób i organizacji zagrożeniem i wrogiem numer jeden.
I dlatego niektórzy ludzie najwyraźniej bardzo cieszą się z zamykania elektrowni jądrowych. Na przykład z wyłączenia elektrowni Philippsburg w Niemczech. Albo z zamknięcia elektrowni Mühleberg w Szwajcarii, dodając przy tym niezamierzenie (?) ironiczne komentarze typu „Szczęśliwego Nowego Roku” albo „To dobry dzień dla #Energiewende i bezpieczeństwa ludzi w Europie”. Naprawdę nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać.
A przecież w czasie ostrego kryzysu klimatycznego okazywać radość z zamykania „atomówek” to tak, jakby śmiertelnie chory człowiek cieszył się z pozbycia się części leków lub aparatury medycznej potrzebnej do walki z chorobą.
Przypisy
[1] Awaria elektrowni nie była bezpośrednio spowodowana samym trzęsieniem ziemi. Tuż po trzęsieniu reaktory Fukushima Daiichi automatycznie się wyłączyły. Warto podkreślić, że elektrownia atomowa Onagawa, znajdująca się najbliżej epicentrum trzęsienia ziemi nie doznała żadnych poważniejszych zniszczeń, pomimo pożaru, który w niej wybuchł (i został szybko ugaszony). Pokazuje to, że prawidłowo zaprojektowana i użytkowana elektrownia jądrowa może przetrwać nawet tak straszny kataklizm.
[2] Przymiotniki „atomowa” i „jądrowa” można stosować wymiennie w odniesieniu do rzeczowników takich jak „elektrownia”, „bomba”, „energetyka” czy „energia”.
[3] Pamiętajmy jednak, że liczba zgonów związanych z zanieczyszczeniami powietrza jest wyznaczona dużo mniej dokładnie (z większą niepewnością) niż emisje CO2. Po szczegóły odsyłam do oryginalnej pracy, na którą się powołuję.
[4] Przy wydobyciu, składowaniu i transporcie gazu ziemnego jego część ulatnia się do atmosfery. A głównym składnikiem gazu ziemnego jest metan – drugi najważniejszy po CO2 gaz cieplarniany. Jeśli emisje metanu związane z korzystaniem z gazu ziemnego są odpowiednio wysokie, to ich negatywny wpływ na klimat może przeważyć nad korzyściami związanymi z niższą emisją dwutlenku węgla (na jednostkę wyprodukowanej energii) w przypadku spalaniu gazu.
[5] Nie chcę tu kategorycznie twierdzić, że koniecznie musimy budować nowe reaktory – w Polsce czy gdziekolwiek na świecie. Przypuszczam jednak, że warto to jak najszybciej robić, a najprawdopodobniej nawet trzeba. Przynajmniej tak właśnie twierdzą pytani przeze mnie eksperci. Choć być może bardzo szybki rozwój technologii takich jak power-to-X sprawi, że budowa elektrowni atomowej nie będzie konieczna.
Zdjęcie: TK Kurikawa /Shutterstock