Gdybyśmy nie mieli wiatraków na lądzie to energia w grudniu 2021 roku byłaby dwa razy droższa. A gdybyśmy mieli ich więcej, to dziś byłoby sporo taniej. Dlaczego prąd nie jest tańszy? To efekt błędu, który kilka lat temu popełnił rząd Prawa i Sprawiedliwości. I którego nie potrafi naprawić. Mało tego – zanosi się, że kierowane przez prawicę samorządy, chcą teraz potknąć się w podobny sposób.
Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej policzyło we współpracy z Instytutem Jagiellońskim, jak na ceny prądu wpływają wiatraki. I na przykład okazało się, że gdyby nie działające na lądzie elektrownie wiatrowe, to w grudniu 2021 roku hurtowa cena za energię elektryczną byłaby dwa razy wyższa. Wynosiła średnio 823 złote za MWh. Bez prądu z wiatru trzeba by było płacić aż 1642 złote za MWh.
Duża różnica. Prawda? Ale w grudniu – można powiedzieć – było drogo i mocno wiało. Jak zatem było w całym 2021 roku? Średnia cena wyniosła 398 zł/MWh. Gdybyśmy nie mieli wiatraków na lądzie (dziś zainstalowana moc to 7GW) byłoby o ponad 50 proc. drożej. Jeżeli jednak mielibyśmy ich dwa razy więcej, czyli 14 GW, to zapłacić trzeba by było mniej o około 57 złotych za MWh.
- Pobierz prezentację: Lądowa energetyka wiatrowa, a ceny hurtowe energii elektrycznej na rynku spot w Polsce
Przy aktualnych cenach prądu robi to różnicę.
Dlaczego zatem nie płacimy mniej? Nie płacimy mniej, ponieważ musimy płacić za głupotę polityków.
Kto zapłaci za 10H? Pan zapłaci… Pani zapłaci…
Rząd Prawa i Sprawiedliwości krótko po wyborach w 2015 roku postanowił bowiem zablokować rozwój inwestycji w lądowe elektrownie wiatrowe w Polsce. Dlaczego? Oficjalnie w trosce o zdrowie ludzi, którzy mieszkają w pobliżu farm wiatrowych. Nieoficjalnych teorii jest wiele i najpopularniejsza mówi po prostu o tym, że ówczesna polska prawica wyróżniała się – tak to nazwijmy – niechęcią do wszystkich Odnawialnych Źródeł Energii. Uważała bowiem, głosi ta teoria, że prawdziwy prąd to prąd z węgla.
Coś w tym może być. Samo ograniczenie dla farm wiatrowych miałoby sens. Ich sąsiedztwo może być uciążliwe, więc takie bariery funkcjonują w różnych formach w wielu krajach. A na przykład Wielka Brytania, która pokazała nową strategię bezpieczeństwa energetycznego, wiatraki widzi na morzu.
- Czytaj także: „Będziemy Arabią Saudyjską wiatraków”. Brytyjska strategia bezpieczeństwa energetycznego
U nas jednak wprowadzono tzw. regułę 10H, która jest tak restrykcyjna, że w praktyce zablokowała rozwój energetyki czerpiącej moc z wiatru. Rzecz więc nie w tym, że wprowadzono ograniczenia, ale że wprowadzono je niezbyt mądrze i zablokowano rozwój farm wiatrowych, które są dziś uważane za najtańsze źródło energii. Jak głupie było to posunięcie, doskonale widać dzisiaj.
- Czytaj także: Cztery najważniejsze nagłówki mijającego tygodnia
Dziś bowiem bardzo potrzebujemy tego prądu, ale nie mamy go. A nie mamy go, bo ktoś siedem lat temu ani przez minutę nie pomyślał o bezpieczeństwie energetycznym. I tym, że może przyjść sytuacja, w której każde źródło energii pozwalające wytwarzać ją na miejscu i bez surowców, będzie na wagę złota. Całkiem dosłownie na wagę złota, bo koszty energii to dziś wielkie obciążenie dla gospodarki.
Zorientowano się, że to błąd, ale po czasie. Od mniej więcej dwóch lat trwają prace nad zmianą zasady 10H. Jak na razie nic z nich jednak nie wynika, a informacje dotyczą głównie tego, że projekt jest przenoszony z komisji do komisji i z ministerstwa do ministerstwa. Bez realnych skutków.
Niektórzy wierzą, że zmieni się to teraz, bo potrzebujemy taniego prądu. Zobaczymy.
Powtórka z rozrywki
Do tego by ograniczyć optymizm przekonują m. in. kierowane przez prawicę samorządy, które przygotowują się właśnie do zawieszania uchwał antysmogowych. Argumentacja jest głównie finansowa. W czasach kryzysu energetycznego – mówią politycy – trzeba ludziom ulżyć.
Trudno się dziwić, że politycy szukają chłopca do bicia, na którego mogą przerzucić odpowiedzialność za własne błędy. Tymczasem źródłem problemów jest właśnie uparte trwanie w przeszłości i nieumiejętność dostrzeżenia, że świat i technologia się zmieniają, i trzeba z tego korzystać.
Argumentacja jest chwytliwa, ale jest równie niemądra jak wprowadzanie zasady 10H. Energia jest rzeczywiście aktualnie wyjątkowa droga. Popalić dają ceny gazu. Ale też – może nawet bardziej – ceny węgla, która po nałożeniu embarga na „czarne złoto” ze wschodu, poszybowały na absurdalne poziomy.
Powodem zwyżki jest to, że wbrew powszechnemu przekonaniu Polska już wcale nie stoi węglem. Tak było, ale nie jest. A żeby być dokładnym, to wciąż można mówić, że jest tak w energetyce, której apetyt na węgiel zaspokajają polskie kopalnie. Ale nie jest tak, kiedy chodzi o ogrzewanie. W przeciętnym roku polskie domy spalały 12 milionów ton węgla. Z tego nawet 6 milionów ton pochodziło ze wschodu.
Jak łatwo policzyć w tym roku może zabraknąć węgla na pokrycie połowy zapotrzebowania. W rzeczywistości będzie zapewne nieco lepiej. Wprawdzie polskie kopalnie nie będą w stanie uzupełnić braków, bo problemem będzie na przykład stosowana technologia oraz możliwości złóż, które są eksploatowane od bardzo dawna. Ale są alternatywne do Rosji kierunki, z których da się węgiel sprowadzić. Jednak na pewno będzie nerwowo i drogo. Drogo już zresztą jest, bo ceny za ekogroszek w składach polskiego węgla oscylują wokół 3 tys. złotych za tonę. Co oznacza, że może się okazać, iż na ogrzanie domu tej zimy, trzeba będzie wydać kilkanaście tysięcy. Niekiedy być może nawet więcej.
A najbardziej dotknie to najbiedniejszych, bo zamożniejsi mają zwykle wydajniejsze źródła ciepła.
Polak i przed, i po szkodzie głupi
Sytuacja jest tak zła m. in. dlatego, że bardzo późno zaczęto transformację budynków. Na przykład Polski Alarm Smogowy od wielu lat – zaczął jeszcze za czasów rządów Platformy Obywatelskiej, która także nie zachwycała dalekowzrocznością – domagał się, by w ramach walki z zanieczyszczeniem powietrza ocieplać budynki mieszkalne i źródła ciepła wymieniać na bardziej efektywne.
Gdyby programy takie jak np. „Czyste Powietrze” ruszyły kilka lat wcześniej, a transformacja budynków zaczęła się przed dekadą, to dziś potrzebowalibyśmy znacznie mniej węgla. I moglibyśmy zrezygnować z importu ze wschodu bez obaw o to, jak ogrzejemy domy. Szacuje się, że docieplony i wyposażony w efektywne źródło ciepła budynek potrzebuje dwa, trzy razy mniej energii niż ten w złym stanie.
Nie zrobiono tego jednak, bo uważano, że tanio jest wtedy, kiedy tani jest kocioł.
Dziś to przekonanie się mści, bo doprowadzono do sytuacji, która jest bardzo zła i praktycznie bez wyjścia. Ale też wraca. Zapewne dlatego, że politykom w Polsce łatwiej kurczowo trzymać się status quo niż patrzeć w przyszłość. Uchwały antysmogowe wymuszają wymiany źródeł ciepła, a programy rządowe wspierają tych, którzy się na to zdecydują. Każdy wymieniony „kopciuch” oznacza, że zapotrzebowanie na energię spada. W praktyce oznacza to, że spada popyt na węgiel, którego brakuje. Im więcej ocieplą ścian i wymienią kotłów ci, których na to stać, tym łatwiej węgiel kupią biedniejsi.
Zmianę zaczęto za późno, ale tym bardziej należy ją przyspieszyć, a nie zwalniać. Im szybciej doprowadzimy polskie domy (oraz ich źródła ciepła) do jakiego takiego europejskiego standardu, tym szybciej koszty ogrzewania przestaną być dramatycznym obciążeniem domowych budżetów.
Zamiast tego planuje się jednak zakonserwować stan, w którym węgla potrzeba jak najwięcej.
Jakie przyniesie to efekty w sytuacji ograniczonej podaży, nietrudno zgadnąć.
Kiedy na każdą tonę węgla jest dwóch chętnych, to wiadomo, że tanio nie będzie.