Jared Diamond to cieszący się światową sławą naukowiec, który napisał między innymi książkę zatytułowaną „Upadek. Dlaczego niektóre społeczeństwa upadły a innym się udało.” Opisał tam, jak kilka znanych cywilizacji zniknęło z powodu ekologicznych katastrof, które same na siebie ściągnęły lub po prostu nie potrafiły na nie zareagować. W tym o społeczności Wyspy Wielkanocnej, która jest znana przede wszystkim z gigantycznych posągów Moai.
Otóż – pisze Diamond – ślady archeologiczne oraz przekazy wskazują, że jeszcze w okolicach XV wieku na wyspie żyła całkiem spora społeczność. Ta była też na tyle zaawansowana, że potrafiła postawić setki posągów, które dziś fascynują cały świat. Problem polegał na tym, że przy ich stawianiu wykorzystywano dużo drewna. To pochodziło, oczywiście, z wycinek drzew. Dopóki tych nie brakowało, wszystko zdawało się być w najlepszym porządku. Gdy wycięto ostatnie, cywilizacja upadła. Wraz z nimi zniknęła bowiem większość gatunków zwierząt – w tym ptaki lądowe. Te morskie porzuciły wyspę. Nie było owoców. Nie było też rolnictwa, bo nie było jak nawozić gleby, która z powodu wylesienia coraz bardziej erodowała. Nie dało się łowić ryb, bo nie było drzew, a jak nie było drzew, to nie było z czego zbudować łodzi. Był też problem z ogniem.
Kiedy raz po raz przypominam sobie tę historię, zawsze wraca do mnie pytanie – Diamond też o nim pisze – co mówili sobie mieszkańcy wyspy, kiedy zastanawiali się, czy wyciąć ostatnią palmę? Zakładam, że w rozmowie padł argument – nieco pewnie tylko zmieniony – że nie można przedkładać troski o środowisko ponad troskę o ludzi. A ci potrzebują drewna, bo zawsze je mieli.
Ratując środowisko, zapomina się o ludziach
Tym razem pomyślałem sobie o niej, bo przez media w ostatnich dniach przewinęła się seria artykułów prezentujących alternatywę, w której dbałość o środowisko przeciwstawia się dbałości o ludzi. Szczególnie urzekł mnie jeden z tytułów (portal netTG.pl, artykuł dotyczy nieszczęsnego raportu kolportowanego przez sprzedawców węgla, który szereg moich kolegów po fachu wpuścił w maliny), który brzmi tak: „Ratując środowisko, zapomina się o ludziach”.
Inny z tekstów pyta: „Powietrze czy człowiek – co jest ważniejsze?”. [Do tego jeszcze wrócę, bo są w nim poruszone bardzo ważne sprawy.]
Ton rozpoczynanej właśnie rozmowy – zainicjowanej przez wspomniany raport, którego merytoryczna wartość pozostawia bardzo wiele do życzenia – opiera się więc o przeciwstawienie człowieka i środowiska. Taka alternatywa jest z gruntu fałszywa, bo bez środowiska nie ma ludzi. Człowieka ze środowiska wyjąć się po prostu nie da. Dokonać wyboru człowiek czy powietrze także nie.
Mówię to jako dziennikarz, który stara się możliwie dokładnie obserwować zachodzące na świecie zmiany i widzi, jak głęboki wpływ zaczyna na niego wywierać degradacja środowiska. Ale także krakus, który na własnych – a nawet bardziej rodziny – górnych drogach oddechowych odczuł znaczenie jakości środowiska, w którym żyje i wie, że walka ze smogiem nie jest batalią o jakąś wyimaginowaną ideę czystego powietrza. Jest batalią o ludzkie zdrowie oraz jakość życia. O to, żeby idąc do lekarza nie słyszeć, że inhalator jest obowiązkowym wyposażeniem każdego małego krakusa. Ale też o to, żeby nie cierpieć na zapalenia tchawicy, a NFZ miał do leczenia mniej przypadków POChP, mniejszą liczbę zaostrzeń astmy oraz zawałów i nie tak wiele alergii. O to, także, żeby dało się w zimie wyjść z dzieckiem na spacer bez zastanawiania, czy mu ten spacer nie zaszkodzi.
Rozumiejąc więc, że przeciwstawienie zachcianek klasy średniej ze skrajną biedą, jest alternatywą nośną i pozwalając tworzyć budzące zainteresowanie nagłówki, nie zgadzam się z nią.
Nie zgadzam się tym bardziej, że w tym wypadku fałszywość pytania ma więcej przesłanek.
Skoro ubogich energetycznie jest 12 proc., to skąd tyle „kopciuchów”?
I nie chodzi tutaj nawet o to, że ludzie ubodzy oddychają tym samym powietrzem co bogaci. Z tą tylko różnicą, że nie stać ich na drogie oczyszczacze powietrza, a „kopciuchy” i spalane w nich śmieci oraz węglowe muły najbardziej szkodzą palącym, bo ci dym mają także w domach.
I nie o to nawet, że wszyscy solidarnie musimy znosić skutki zanieczyszczeń i kupować leki. Chodzi o to, że to bardzo narzucające się i na pierwszy rzut oka oczywiste, bo osłuchane przeciwstawienie „środowisko versus człowiek” powoduje nadmierne uproszczenie rzeczywistości. A nadmierne uproszczenia powodują, że nie dostrzega się rzeczy ważnych. I to właśnie dzieje się, kiedy ubóstwo energetyczne traktuje się jako główną przyczynę polskiego smogu. Uważanie metod walki z nim, po które sięgnęliśmy, za dotkliwe i radykalne – co do zasady także. Są one bowiem bardziej ewolucyjne niż rewolucyjne.
W przywoływanych tekstach pojawiają się odwołania do raportu Instytutu Badań Strukturalnych (pisaliśmy o nim TUTAJ), z którego wynika, że ubóstwo energetyczne dotyka 12 proc. polskich gospodarstw domowych. Tymczasem, kiedy Instytut Ekonomii Środowiska kilka lat temu zlecił badania mające określić, jakich pieców używa się w polskich domach, to okazało się, że circa 80 proc. węglowych instalacji grzewczych to „kopciuchy”. Co oznacza, że zdecydowana większość tych fatalnych instalacji na fatalne paliwo jest zainstalowana u ludzi, który stać na lepszy sprzęt.
I teraz ten sprzęt stopniowo będą wymieniać. Często nawet się z tego ciesząc, bo moim zdaniem odpowiedzialność za to, że w tych domach są takie instalacje spada na polityków, a nie ludzi, którzy w dobrej wierze kupowali byle co, nie wiedząc, że kupują byle co. Wszystko co trzeba było zrobić, by dziś problem powietrza nie był tak dotkliwy, to wprowadzić kilkanaście lat temu regulacje, które usunęłyby z rynku kopciuchy oraz węglowe muły i floty. Kotły do dziś wymieniłyby się w sposób naturalny, bo są to w końcu urządzenia o ograniczonej trwałości. Jednak zrobiono to dopiero teraz – o wiele lat za późno. A terminy uchwał antysmogowych są zwykle na tyle odległe, że co najwyżej trochę przyspieszają to naturalne tempo wymiany kotłów, zapewniając impuls do działania.
Polski smog nie bierze się więc z biedy. Bierze się z lat zaniedbań i braku świadomości klientów, którzy nawet kiedy chcieli dobrze i prosili w składach budowlanych o kocioł średniej klasy, to często otrzymywali… średniej klasy kopciucha. Zmiany tutaj nie uważam za specjalnie dotkliwą. Raczej za dobrą.
Dobre pytania o ludzi biednych
Nie oznacza to oczywiście, że wspomniane 12 proc. można zbyć milczeniem i udawać, że tych ludzi nie ma. Jednak i tutaj pozory i sztampowe myślenie mylą. Otóż zgodnie z danymi IBS to 12 proc. dzieli się mniej więcej na pół. Połowy z tych ludzi ubóstwo energetyczne dotyka ze względu na niskie dochody. Drugiej połowy z powodu fatalnego stanu energetycznego budynków, w których mieszkają. Ta druga sytuacja jest łatwiejsza, bo wtedy potrzebna jest jednorazowa pomoc w jego dociepleniu lub – można spotkać także chętnych na takie rozwiązanie – wymiany na mieszkanie.
Pierwsza, gdy chodzi o ludzi skrajnie ubogich, jest znacznie trudniejsza, bo taka bieda – o czym doskonale wiedzą nie tylko socjologowie, ale też ludzie obdarzeni społeczną empatią – jest zjawiskiem tak wielowymiarowym, trwałym i trudnym, że nie ma na nią prostych recept. W tym konkretnym wypadku nie musimy jednak podchodzić do sprawy od strony socjologicznej analizy, bo chodzi tylko o jeden z jej aspektów. A jak zrobić, żeby w domu było cieplej, mniej więcej wiadomo [między innymi o tym opowiadał mi Mariusz Sumara ze Straży Miejskiej w Katowicach – rozmowę można przeczytać TUTAJ].
Trzeba pomóc z piecem i paliwem. Środki na to już są i wystarczy ich na wsparcie kilku procent najbardziej ubogich Polaków. Przy czym warto pamiętać, że chodzi też często o zasób komunalny, w którym zmiany finansują samorządy, a nie ludzie z własnej kieszeni. A mechanizmy powstają. (Między innymi za sprawą ciężkiej pracy Polskiego Alarmu Smogowego, który w tych sprawach musi niestety wyręczać sprzedawców węgla, ci bowiem dużo o biednych mówią, ale nie za wiele robią.) Problemem wciąż są typowe dla Polski bariery biurokratyczne oraz niedasizm administracji.
Dlatego pytania, które w tekście o nieszczęśliwym tytule „Powietrze czy człowiek – co jest ważniejsze?” postawił red. Sławomir Rapior są szczególnie istotne, warto je przytoczyć i wymagają reakcji państwa oraz samorządów: „A co z osobami przykutymi do łóżek, żyjącymi w nędzy swoich czterech ścian ogrzewanych czym popadnie? Tymi, którzy nie pójdą do urzędnika, bo rezygnują na samą myśl o skomplikowanych procedurach i papierologii? Czy mogą liczyć na to, że państwo pomoże ich przeprowadzić przez biurokrację i papierologię? Do wielu trzeba będzie pewnie dojechać. A gdy już się im wymieni piece – to czy będzie ich stać na ich właściwą eksploatację?”
Wymagają tym bardziej, że obecna konstrukcja programów pomocowych oraz to jak są (albo równie często nie są) dystrybuowane środki powoduje, że pomijają one tych, do których powinny trafiać przede wszystkim – najuboższych, nie potrafiących „obrócić się” w systemie, poradzić sobie z wnioskami i zadbać o wkład własny. Irytuje mnie to bardzo nie tylko dlatego, że uważam w tym wypadku, iż klasa średnia poradzi sobie sama i regulacje rynku wymuszą stopniową zmianę, a zatem ograniczone środki powinny teraz trafiać tam, gdzie ich efekt będzie największy. Ale też dlatego, że zaradzenie temu problemowi jest bardo proste. Wystarczy przełamać mentalną barierę, która zakłada, że to petent ma przyjść do urzędnika, a nie urzędnik do klienta i uprościć procedury.
Nie wierzę, by nie dało się tych dwóch rzeczy zrobić, skoro są już pieniądze. Dlatego zachęcam kolegów po piórze, by pytanie oparte o przeciwstawienie środowiska i człowieka, zmienili na takie:
Jak pomóc ludziom, by nie szkodzili środowisku, innym i sobie samym?
Głupio w końcu zaliczać się do tych, którzy na Rapa Nui namawiali do wycięcia ostatniego drzewa.
Prawda?
Fot. Kraków/Tomasz Wełna.