Udostępnij

„Przy sześciu metrach żadna dzielnica portowa na całym świecie nie będzie do uratowania”

29.09.2023

Słuchaj. Te wszystkie opowieści o podnoszącym się poziomie mórz i oceanów to są bzdury – usłyszałem od kolegi informatyka. – Widziałem, jak Janusz Korwin-Mikke obalił je wszystkie prostym eksperymentem – dodał. Zapytałem więc jak. I pokazał mi wideo, na którym pan Janusz rozpuścił kostki lodu w naczyniu z wodą. A jej poziom ani drgnął. Przekonujące? Jak każda dobra manipulacja.

Ważniejsze od tego, co Korwin tutaj powiedział, jest jednak to, czego lider Konfederacji nie powiedział. 

Czego nie powiedział? Gdzie znajduje się lód, o który martwią się naukowcy. A on nie pływa. Tylko spokojnie leży na lądzie. – Naukowcy nie są głupi i wiedzą, że pływający lód nie zwiększy poziomu morza. Zwiększy go za to lód, który znajduje się na lądzie i stopnieje – powiedział mi prof. Jacek Piskozub z Polskiej Akademik Nauk w wywiadzie, który możecie znaleźć w książce „Odwołać katastrofę”.

To mniej więcej tak, jakbyśmy na brzegu talerza położyli kostkę lodu. Kiedy ta zsunie się do środka, nie musi nawet się stopić, by poziom wody wzrósł. Jeżeli coś takiego wydarzy się w Antarktydzie, to tempo wzrostu morza zacznie szybko rosnąć – wyjaśniał dodatkowo prof. Szymon Malinowski.

Gdyby ten prosty „eksperyment” zrobić tak, by oddać prawdę, a nie manipulować, woda podniosłaby się. W rzeczywistości jest się więc czym martwić. I to bardzo, bo w oceanach czeka na nas „bomba”.

Posłuchaj podcastu, w którym prof. Jacek Piskozub opowiada o tym, co czeka morza i oceany. Nie omijając – oczywiście – Bałtyku:

Wyżej o sześć metrów

Jak bardzo może wzrosnąć poziom morza jeżeli stopią się lądolody wśród których są i takie, o których mówi się: lodowce zagłady? Bardzo. Aktualnie jesteśmy na drodze do podniesienia poziomu mórz i oceanów o jeden metr do końca wieku. Ale jeżeli uruchomimy któreś z drzemiących w oceanach sprzężeń zwrotnych, to może być o wiele gorzej. – Jestem przekonany, że bardzo długo będziemy trzymać się scenariusza wzrostu poziomu wody o metr. Ale może być też gorzej, jeżeli naruszymy lądolód Antarktydy Zachodniej – a zapewne naruszymy, jeśli nadal będziemy ogrzewać planetę. Jego duża część leży na dnie morza, a pod poziomem morza są nawet dwa, trzy kilometry lodu. I on jest bardzo wrażliwy na ogrzewanie przez wodę morską, która bardzo efektywnie topi go od spodu. To się już zaczęło, a kiedy lądolód przekroczy progi, które go zatrzymują, to – jak wynika z geometrii – następną stabilną granicą będzie dopiero środek Antarktydy. Nie wiemy, kiedy do tego dojdzie, to może być kwestia kolejnych kilkudziesięciu lat. Ale wiemy, że jeżeli to zrobimy, to w bardzo dużym tempie – za sto, dwieście lat  – stracimy cały lód z tej strony kontynentu. To oznaczałoby wzrost poziomu morza o jakieś sześć metrów. Decyzje, które podejmiemy w tym stuleciu, zdecydują o świecie, w którym przyjdzie żyć naszym potomkom – wyjaśniał mi prof. Jacek Piskozub.

I dodawał, co taka zmiana oznaczałaby dla świata: – Przy sześciu metrach żadna dzielnica portowa na całym świecie nie będzie do uratowania. Kiedyś pojawił się nawet plan, napisany pół żartem, pół serio – stworzyli go autorzy holenderscy – zakładający, że od oceanu trzeba odgrodzić cały Bałtyk i część Morza Północnego. Pomysłodawcy chcieli to zrobić za pomocą dwóch tam: jednej między Francją a Kornwalią i jednej między Szkocją a Norwegią. To miałoby ochronić cały ten rejon przed wzrostem poziomu morza. Ale teraz wyobraźmy sobie, że jakikolwiek wypadek, atak terrorystyczny lub wojna powodują przerwanie takiej tamy, kiedy woda jest pięć metrów wyższa niż obecnie. Miliony ludzi musiałyby uciec w ciągu kilku godzin, by uratować życie – opowiadał.

 class=
Bliski Wschód czekają temperatury, w których trudno przetrwać ludziom. Fot. Shutterstock/John Wreford.

Wąż w roli wilgotnego termometru

Wiele krajów straciłoby duże obszary, na których dziś żyją setki milionów ludzi. Inne zniknęłyby w całości. Na przykład te wyspiarskie, o których już wiadomo, że mogą nie przetrwać nadchodzących dekad i dla których sąsiedzi niekiedy szykują już miejsce do życia. Robi to na przykład Australia. I wszystko to działoby się w cieplejszym świecie, w którym wiele miejsc nie nadawałoby się do życia.

Istnieje takie pojęcie jak temperatura wilgotnego termometru. Jest to temperatura, jaką ma termometr umieszczony na przykład w mokrej wacie – jest on chłodniejszy niż suchy, gdyż chłodzi się w wyniku parowania, tak jak my w wyniku pocenia się. Ale my i inne ssaki generalnie nie jesteśmy w stanie przetrwać temperatur wilgotnego termometru, wyższych niż około trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. To granica, do której pocenie jest w stanie ochłodzić organizm. Dlatego łatwiej przeżyć na pustyni przy czterdziestu niż w tropikach przy trzydziestu stopniach Celsjusza. Na razie nigdzie na świecie takich temperatur nie ma, ale zbliżamy się do nich. Nad Zatoką Perską, w Pakistanie i Indiach, temperatura wilgotnego termometru zaczyna dochodzić do trzydziestu trzech stopni Celsjusza. Nadejdą fale upałów, których bez klimatyzacji nie da się przeżyć, bo nasze organizmy nie będą w stanie oddać ciepła. Tak mogło być pięćdziesiąt pięć milionów lat temu. Lubię pokazywać moim doktorantom, że w Ameryce Południowej odkryto pochodzące z tego okresu skamieniałości węża, który był znacznie dłuższy niż żyjące obecnie. A jest zasada, że im wyższa jest temperatura, tym dłuższe są węże. I kiedy wykorzystano tę zależność, by określić temperaturę, w której żył odkryty wąż, to wyszły właśnie trzydzieści trzy–trzydzieści cztery stopnie Celsjusza – opowiada profesor Jacek Piskozub w książce „Odwołać katastrofę”.

Klatraty – trudne słowo, którego wszyscy powinni się nauczyć

55 milionów lat temu, czyli okres o którym mówił prof. Jacek Piskozub, doszło na ziemi do szybkiego ocieplenia. Średnia temperatura globu wzrosła o sześć stopni Celsjusza. To – mimo pozornie niewielkiej liczby – bardzo dużo. Mniej więcej tyle, ile dzieli nas od ostatniej epoki lodowcowej. Tylko w drugą stronę. – Dwadzieścia tysięcy lat przed naszą erą nastąpiło maksimum ostatniej epoki lodowej. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, że to była inna planeta. Na przykład miejsce, w którym znajduje się mój rodzinny Gdańsk, było wtedy przykryte lądolodem ponad kilometrowej grubości. Tak samo Nowy Jork. Linia brzegowa znajdowała się sto dwadzieścia metrów niżej, bo ogromne ilości wody były związane w czapie lądolodu. Świat wyglądał zupełnie inaczej. Wtedy mieszkalibyśmy nie w Gdańsku, tylko bliżej równika. Gdzie indziej byłyby grunty rolne i miasta. Gdzie indziej linie brzegowe. Gdzie indziej porty – wyjaśniał mi Marcin Popkiewicz, kiedy zapytałem, jakie znaczenie ma zmiana średniej temperatury globu o pięć-sześć stopni Celsjusza.

Ważne jest to, że tamto ocieplenie wywołało prawdopodobnie coś, co możemy „odpalić” także dzisiaj – klatraty metanu. To trudne słowo, którego jednak wszyscy powinniśmy się nauczyć, bo stanowią one dziś jedno z największych zagrożeń dla stabilności naszego świata, a jednocześnie robimy wszystko, by je uwolnić. Czym zatem są klatraty? – To struktura krystaliczna, w której lód miesza się z metanem – mówi prof. Piskozub i wyjaśnia: „Żeby klatraty powstały, muszą zostać spełnione dwa warunki: po pierwsze, dzieje się to tylko w bardzo niskiej temperaturze, po drugie – przy dużym ciśnieniu. Takie warunki można znaleźć jedynie w zimnym oceanie, na dużych głębokościach.” A jednocześnie mówi, że kiedy warunki w oceanie się zmienią, bo ten na przykład stanie się cieplejszy, to metan zacznie się uwalniać. Ten jest bardzo silnym gazem cieplarnianym, który – w takiej sytuacji – znacząco przyspieszy ocieplenie klimatu.

Niektórzy twierdzą, że powinniśmy patrzeć nie tylko na współcześnie obserwowane skutki emisji dwutlenku węgla, wskazujące, że przy podwojeniu jego ilości w atmosferze spowodujemy ocieplenie Ziemi o mniej więcej trzy stopnie, lecz także na parametr nazywany czułością klimatyczną systemu Ziemia. On może być lepszy, bo obejmuje różne długotrwałe zjawiska – w tym topnienie lodu – oraz ich możliwe skutki. I na tej podstawie niektórzy mówią, że podwojenie ilości dwutlenku węgla w atmosferze przyniesie w dłuższym okresie ocieplenie klimatu nie o trzy stopnie, ale aż o pięć – mówi.

Science-fiction? Nie bardzo, bo coś takiego już prawdopodobnie się zdarzyło. – Pięćdziesiąt pięć milionów lat temu mieliśmy na Ziemi ogromne ocieplenie, którego przyczyny wciąż rozumiemy bardzo słabo. Przypuszczamy jednak, że w Atlantyku, który wtedy był jeszcze dość młody, wytworzyły się klatraty. A później zdarzyło się coś – może asteroida, może coś innego – co zamieszało oceanem w taki sposób, że znajdujący się w nich metan został uwolniony. W efekcie atmosfera ociepliła się o sześć stopni Celsjusza – było to największe ocieplenie w ciągu ostatnich stu milionów lat. Tak duże, że nie wiadomo, czy ssaki były wtedy w ogóle zdolne żyć w tropikach. Nie mamy pewnej odpowiedzi na to pytanie, bo w klimacie tropikalnym zachowuje się mało skamieniałości. A ich brak nie jest dowodem na brak ssaków – tłumaczył mi profesor Jacek Piskozub.

Tym razem nie będzie potrzebna asteroida. Z ogrzewaniem całej planety, a więc także oceanów, doskonale radzimy sobie sami i robimy to bardzo konsekwentnie. Ich wody magazynują coraz więcej energii i stają się coraz cieplejsze. Jeżeli ocieplą się za bardzo to uwolnią zgromadzone w nich gazy cieplarniane, które drastycznie przyspieszą ocieplanie klimatu. A gdy tak się stanie, to przekroczymy kolejne punkty krytyczne (o tych przeczytacie w rozmowie z prof. Szymonem Malinowskim, którą także znajdziecie w książce „Odwołać katastrofę”) i uruchomimy kolejne sprzężenia zwrotne wzmacniające zmianę klimatu. Kiedy dokładnie się to wydarzy? Nikt tego nie wie. Ile jest metanu w oceanach? Szacunki są bardzo różne, bo o oceanicznych głębinach wciąż wiemy mniej niż o powierzchni Marsa.

Możemy zmienić prądy oceaniczne

Ale czy to oznacza, że nie ma się czym martwić? Wręcz przeciwnie. Oznacza to tylko tyle, że choć coraz lepiej rozumiemy najważniejsze mechanizmy, które nimi rządzą, to wciąż bardzo dużo nie wiemy i są zjawiska, których nie potrafimy przewidzieć. A mówimy o morzach i oceanach, które pokrywają 70 procent planety. Rządzą nimi bardzo skomplikowane systemy, których wzajemne relacje jest bardzo trudno przewidzieć, ale ich rozregulowanie – już przez samą powierzchnię – może przynieść opłakane skutki. Możliwe scenariusze próbujemy budować z pomocą modeli, ale ich skuteczność jest limitowana przez naszą wiedzę i umiejętności. Sięgamy po dane historyczne, tak zwane paleodane, które pokazują, jak te systemy mogą się zmieniać. I staramy się przewidzieć, jak zareaguje ich jedna część, gdy zmienimy inną. Dzięki temu wiemy już wystarczająco dużo, by móc przewidywać, że prawdopodobnie nie minie sto lat, a słowo klatraty stanie się równie popularne i często odmieniane jak pandemia trzy lata temu. Chyba, że wcześniej uruchomimy inną z bomb, które czekają na nas w oceanach. A tych jest kilka. Możemy na przykład zmienić prądy oceaniczne.

Kluczowy wśród nich jest Prąd Zatokowy, który niesie ciepło z tropików na północ. To między innymi za jego sprawą mamy na kontynencie tak przyjazny klimat. Jednak siła Golfstromu zależy od warunków w Arktyce i między innymi tego, jak słona jest tam woda. A topniejące lodowce Grenlandii ją osładzają, co budzi niepokój wielu naukowców. Jaki byłby skutek dużego osłabienia lub zatrzymania tego prądu?

Bardzo upraszczając: więcej ciepła zostałoby na południu, więc ono by się ogrzało. Jednocześnie mniej ciepła docierałoby na północ, co jednak nie musiałoby oznaczać jakiegoś wielkiego spadku temperatury, bo wszystko działoby się na cieplejszej Ziemi. Mniej byłoby za to opadów, więc rolnictwo miało by trudniej. Skutki byłyby różne w różnych miejscach i dlatego nie mówi się już za bardzo o globalnym ociepleniu, a raczej o kryzysie klimatycznym. Choć najprościej chyba powiedzieć, że klimat, by się w takiej sytuacji rozregulował. Nie dając nam wiele czasu na przystosowanie się do niego w nowej formie.

 class=
Hel najpierw stanie się wyspą, a później może zniknąć całkowicie. Fot. Shutterstock/Konrad Kerker.

„Hel byłby nie do uratowania”

A gdzie znaleźlibyśmy się my, gdyby któraś z czekających w oceanie bomb „odpaliła”? Gdyby – na przykład – lądolody Antarktydy spłynęły do mórz i oceanów? O tym prof. Jacek Piskozub mówi tak:  – Wzrost poziomu morza nas nie zabije. Ale sprawi, że niektóre kraje w całości, a niektóre w części nie będą nadawać się do zamieszkania. Kiedy wzrost wyniesie sześć metrów, to okaże się, że na pewno Żuławy, a zapewne też połowa Gdańska, nie nadają się do życia. Niektóre osiedla zostały wybudowane zaledwie kilka metrów nad poziomem morza. W takiej sytuacji trzeba będzie budować wały wzdłuż wybrzeża i wzdłuż rzek. Trzeba będzie budować wrota powodziowe. W Gdańsku one będą potrzebne zapewne jeszcze w tym wieku. Części regionów nie będzie się opłacało bronić.

– Pięknym przykładem z naszego podwórka jest Hel. Nie wierzę, że przy wzrastającym poziomie morza ktokolwiek zbuduje dwa równoległe wały, żeby ratować jedną drogę i jedną linię kolejową. W końcu trzeba będzie więc podjąć decyzję, że Hel stanie się wyspą. Oczywiście przy dalszym wzroście poziomu morza w ogóle będzie nie do uratowania. To zacznie się tak samo jak wszędzie na świecie. Najpierw zabraknie wody, bo jej źródła się zasolą i trzeba będzie ją dowozić z lądu. Gdańsk na przykład straci trzydzieści procent wody pitnej z powodu zasolenia studni w nadmorskim parku Reagana. Później nastąpią zimowe powodzie podczas spiętrzeń sztormowych. Powodzie będą coraz częstsze i w pewnym momencie coroczne naprawianie ich skutków przestanie się opłacać. Jednocześnie problemy związane ze wzrostem poziomu morza będą wchodzić bardzo głęboko w ląd – wzdłuż rzek. Wzrost o trzy, cztery metry będzie powodował na Wiśle problemy, które odczujemy aż pod Toruniem, bo konieczne będzie podwyższenie wszystkich wałów. Pojawią się problemy z żywnością – bo nie chodzi tylko o polskie rolnictwo. Żyjemy w świecie naczyń połączonych. Jeżeli susza nastąpi w kilku regionach produkujących pszenicę, to żywność będzie drożeć. To dzieje się już dzisiaj – te wzrosty, które widzimy teraz, nie są jedynie skutkiem wojny. Wynikają także z susz, które trapią nas od lat – dodaje w „Odwołać katastrofę”.

Bałtyk bez śledzia, dorsza i plaż?

Wszystko jest tak trudne, że kiedy otwiera się Wikipedię, to pod hasłem Prąd Zatokowy można znaleźć takie zdanie: „System Prądu Zatokowego jest wyjątkowo skomplikowany, co utrudnia jego precyzyjne opisanie.” A przecież jednocześnie ten system jest powiązany z wieloma innymi, wpływa na nie i od nich zależy. Nie jest to wymarzony temat dla obrazkowej kultury, w której wszystko trzeba opowiedzieć w dwie minuty. I nic dziwnego, że bardzo często przegrywa z różnymi prostymi hasłami i manipulacjami.

Takimi jak ta, w której do szklanki z wodą wrzuca się lód lub pokazując śnieg pyta: gdzie to ocieplenie?

Jednak morza i oceany to nie tylko wielkie i globalne wyzwania oraz naukowe teorie, od których przeciętnego Kowalskiego może co najwyżej rozboleć głowa. To także nasze morze i rybka u Kaszuba, która bardzo szybko się zmienia. – Dwa główne bałtyckie gatunki, które jemy – śledź i dorsz – nie radzą sobie zbyt dobrze z tym, co się dzieje z naszym morzem – mówi prof. Jacek Piskozub. – Słabo widzę ich przyszłość. Łatwiej wytłumaczyć to, co się dzieje ze śledziem. On do tarła potrzebuje wody o temperaturze od trzech do czterech stopni Celsjusza. Na zachodnim Bałtyku nawet zimą coraz rzadziej zdarza się taka temperatura. Nasze morze – a przynajmniej jego południowa część, gdzie żyjemy my i gdzie łowią nasi rybacy – staje się dla tej ryby za ciepłe. Natomiast sytuacja dorsza jest nieco bardziej skomplikowana. Kiedy jest on mały, poluje przy dnie. A w Bałtyku przy dnie obszary beztlenowe są coraz większe – opowiadał mi Profesor i wyjaśniał, że odpowiadają za to nasze zanieczyszczenia i umiejętności sinic, które powodują, że nawet kiedy przestajemy zanieczyszczać morze to trzeba wielu lat, by wróciło.

Jacek Piskozub
Kiedyś, w PRL-u, były dwa typy napisów w ubikacjach. Jeden głosił: „Zostaw to miejsce w takim stanie, w jakim je zastałeś”. Drugi mówił: „Zostaw je w lepszym”. Realistyczne spojrzenie byłoby takie, żeby zostawić świat w takim stanie, jaki zastaliśmy – mówi prof. Jacek Piskozub w „Odwołać katastrofę”.

Jest więc tak, że za 30 lat w Bałtyku może nie być ani jednego śledzia. A za 100 lat możemy mieć morza wyższe o sześć metrów, metan uwolniony z klatratów w atmosferze i inne niż dzisiaj prądy morskie, a wszystko to może całkowicie rozregulować klimat. Bzdura? – Bardzo mi się podobało, jak podczas konferencji w instytucie ktoś z działu technicznego zapytał, co się dzieje z tym globalnym ociepleniem, czy termometry nie kłamią? Któryś z naszych biologów morskich odpowiedział, że termometry można okłamać, ale życia nie da się oszukać. I widzimy, że w Arktyce od dwudziestu lat – odkąd to mierzymy – zasięg wszystkich gatunków przesunął się o setki kilometrów na północ. Spitsbergen ma długość kilkuset kilometrów i badania fiordów pokazują, że zmienia się w trakcie naszego życia. Zmieniają się gatunki, które tam żyją – mówi prof. Jacek Piskozub. Ale może 100 lat jest za daleko, by się tym martwić?

Ja już nie myślę w takiej perspektywie, ale spodobało mi się to, co powiedziała kiedyś Greta Thunberg. Mówiła do nas, że myślimy w perspektywie 2100 roku, a jej pokolenie będzie żyło dłużej. I to jest fakt. Ktoś urodzony dwadzieścia lat temu ma pełne prawo żyć dłużej niż do 2100 roku. I my im zostawiamy to wszystko, o czym mówiliśmy – usłyszałem, gdy powiedziałem, że w Polsce słyszymy: „I co z tego”.

Co z tym zrobić? – Kiedyś, w PRL-u, były dwa typy napisów w ubikacjach. Jeden głosił: „Zostaw to miejsce w takim stanie, w jakim je zastałeś”. Drugi mówił: „Zostaw je w lepszym”. Realistyczne spojrzenie byłoby takie, żeby zostawić świat w takim stanie, jaki zastaliśmy – powiedział mi prof. Jacek Piskozub.

  • Chcesz wiedzieć więcej? Nie lubisz być manipulowany? Przeczytaj wywiad z prof. Jackiem Piskozubem w książce „Odwołać katastrofę”

Fot. Shutterstock/Olga Enger.

Autor

Tomasz Borejza

Dziennikarz naukowy. Członek European Federation For Science Journalism. Publikował w Tygodniku Przegląd, Przekroju, Onet.pl, Coolturze, a także w gazetach lokalnych i branżowych. Bloguje na Krowoderska.pl.

Udostępnij

Zobacz także

Wspierają nas

Partner portalu

Joanna Urbaniec

Dziennikarka, fotografik, działaczka społeczna. Od 2010 związana z grupą medialną Polska Press, publikuje m.in. w Gazecie Krakowskiej i Dzienniku Polskim. Absolwentka Krakowskiej Szkoła Filmowej, laureatka nagród filmowych, dwukrotnie wyróżniona nagrodą Dziennikarz Małopolski.

Przemysław Błaszczyk

Dziennikarz i reporter z 15-letnim doświadczeniem. Obecnie reporter radia RMF MAXX specjalizujący się w tematach miejskich i lokalnych. Od kilku lat aktywnie angażujący się także w tematykę ochrony środowiska.

Hubert Bułgajewski

Ekspert ds. zmian klimatu, specjalizujący się dziedzinie problematyki regionu arktycznego. Współpracował z redakcjami „Ziemia na rozdrożu” i „Nauka o klimacie”. Autor wielu tekstów poświęconych problemom środowiskowym na świecie i globalnemu ociepleniu. Od 2013 roku prowadzi bloga pt. ” Arktyczny Lód”, na którym znajdują się raporty poświęcone zmianom zachodzącym w Arktyce.

Jacek Baraniak

Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego na kierunku Ochrony Środowiska jako specjalista ds. ekologii i ochrony szaty roślinnej. Członek Pracowni na Rzecz Wszystkich Istot i Klubu Przyrodników oraz administrator grupy facebookowej Antropogeniczne zmiany klimatu i środowiska naturalnego i prowadzący blog „Klimat Ziemi”.

Martyna Jabłońska

Koordynatorka projektu, specjalistka Google Ads. Zajmuje się administacyjną stroną organizacji, współpracą pomiędzy organizacjami, grantami, tłumaczeniami, reklamą.

Przemysław Ćwik

Dziennikarz, autor, redaktor. Pisze przede wszystkim o zdrowiu. Publikował m.in. w Onet.pl i Coolturze.

Karolina Gawlik

Dziennikarka i trenerka komunikacji, publikowała m.in. w Onecie i „Gazecie Krakowskiej”. W tekstach i filmach opowiada o Ziemi i jej mieszkańcach. Autorka krótkiego dokumentu „Świat do naprawy”, cyklu na YT „Można Inaczej” i Kręgów Pieśni „Cztery Żywioły”. Łączy naukowe i duchowe podejście do zagadnień kryzysu klimatycznego.

Jakub Jędrak

Członek Polskiego Alarmu Smogowego i Warszawy Bez Smogu. Z wykształcenia fizyk, zajmuje się przede wszystkim popularyzacją wiedzy na temat wpływu zanieczyszczeń powietrza na zdrowie ludzkie.

Klaudia Urban

Z wykształcenia mgr ochrony środowiska. Od 2020 r. redaktor Odpowiedzialnego Inwestora, dla którego pisze głównie o energetyce, górnictwie, zielonych inwestycjach i gospodarce odpadami. Zainteresowania: szeroko pojęta ochrona przyrody; prywatnie wielbicielka Wrocławia, filmów wojennych, literatury i poezji.

Maciej Fijak

Redaktor naczelny SmogLabu. Z portalem związany od 2021 r. Autor kilkuset artykułów, krakus, działacz społeczny. Pisze o zrównoważonych miastach, zaangażowanym społeczeństwie i ekologii.

Sebastian Medoń

Z wykształcenia socjolog. Interesuje się klimatem, powietrzem i energetyką – widzianymi z różnych perspektyw. Dla SmogLabu śledzi bieżące wydarzenia, przede wszystkim ze świata nauki.

Tomasz Borejza

Zastępca redaktora naczelnego SmogLabu. Dziennikarz naukowy. Wcześniej/czasami także m.in. w: Onet.pl, Przekroju, Tygodniku Przegląd, Coolturze, prasie lokalnej oraz branżowej.