W czasie tegorocznej czerwcowej fali upałów szczególną uwagę zwracała Francja, gdzie temperatura biła kolejne rekordy. Nie dlatego jednak, że było tam wyjątkowo gorąco – gdzie indziej było podobnie. Dlatego, że Francja energicznie wdrażała plan ostrzegania i reagowania, którego zręby powstały w 2004 roku. Rok po tym, jak w 2003 roku sierpniowe upały zabiły 15 tys. mieszkańców tego kraju.
Dzięki temu, że kilkanaście lat temu zareagowano w sposób, który wydaje się oczywisty, tego lata uniknięto co najmniej kilku tysięcy zgonów. A piszę o tym teraz dlatego, że w Polsce zbliża się sezon grzewczy, który znów doprowadzi do przedwczesnej śmierci kilkunastu tysięcy ludzi i wraca do mnie ciągle porównanie tego, jak Francuzi zareagowali na jednorazowy kataklizm, z tym jak na kataklizm coroczny reagują polskie władze.
Francja – co zrobiono, kiedy ludzie umierali
W sierpniu 2003 roku przez Francję przeszła fala upałów. We wrześniu były już opracowania epidemiologiczne jej skutków. Obliczono, że temperatury zabiły około 15 tys. osób. Głównie starszych, samotnych i chorych. Uznano, że takie sytuacje mogą się powtarzać i należy jak najszybciej opracować plan reagowania na potencjalne zagrożenie. Ten miał pozwolić znacząco ograniczyć liczbę zgonów związanych z temperaturą. Na początku 2004 roku przedstawiono zarys „Planu reagowania na fale upałów”, który zaczął obowiązywać kilka miesięcy później. Co oznacza tyle, że po fali upałów w jednym roku, kraj już w następnym roku był gotowy na poradzenie sobie z nią. Choć wcale nie było pewne, że ta się tak szybko powtórzy.
Plan wprowadzał liczne rozwiązania systemowe, które miały pozwolić skutecznie reagować w razie powrotu zagrożenia. Wprowadzono między innymi – informacje podaje za „HEATWAVE: implications of the 2003 French heat wave for the social care of older people” Jima Ogga – czterostopniowy system ostrzegania i reagowania. Opiera się on na współpracy służb meteorologicznych, które mają obowiązek monitorowania zmian pogody i wyłapywania zagrożenia upałami z wyprzedzeniem, ze służbami państwowymi oraz samorządami. W zależności od stopnia zagrożenia uruchamiane są procedury na różnych poziomach zarządzania, a kiedy ogłaszany jest alarm zmieniają się między innymi tryb i zasady pracy domów opieki oraz szpitali, ale też służb ratunkowych i opiekunów społecznych. W takiej sytuacji alarmują też media, a także większość dostępnych dla urzędów i służb kanałów komunikacji.
Ponieważ problem był szczególnie duży wśród osób starszych i samotnych, w gminach wprowadzono też specjalne rejestry ludzi, którzy są szczególnie narażeni. Zrobiono to we wrześniu 2004, a w maju 2005 raportowano, że odpowiedni rejestr ma już 97 proc. miast powyżej 100 tys. mieszkańców. Zrobiono to, by opiekunowie społeczni wiedzieli, do kogo pukać, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i nie potrzeba jakiejś pomocy lub na przykład wezwania lekarza. Z kolei w domach opieki wprowadzono obowiązek posiadania klimatyzowanych pomieszczeń, które pozwalają schłodzić się przebywającym tam osobom. W kolejnych latach plan reakcji rozszerzano.
Gdzieniegdzie wprowadzając też lokalne rozwiązania. Na przykład kiedy w tym roku ogłoszono alarm, Paryż zareagował nie tylko wysyłając opiekunów społecznych do osób z rejestru osób starszych i dbając o to, by wiadomość o nim dotarła do każdego, ale też na przykład ustawiając pomieszczenia pozwalające się schłodzić na ulicach miasta. Zadbano też o baseny i dostęp do wody.
Co ciekawe francuski system reagowania ma w kraju wielu krytyków, którzy uważają, że robi się za mało. Efekty jednak łatwo dostrzec. W 2003 roku upały zabiły 15 tys. osób. W tym, jak podano kilka dni temu, szacunki epidemiologów mówią o 1,5 tys. dodatkowych zgonów – to 10 razy mniej. Dzięki systemowej reakcji i docenieniu zagrożenia uratowano więc wiele tysięcy ludzi.
Polska – czego nie zrobiono, kiedy ludzie umierają
A teraz wróćmy do Polski, w której zaraz zacznie się kolejny sezon grzewczy. To jak wiele osób umrze z jego powodu w tym roku, pozostaje kwestią otwartą, bo zależy to między innymi od temperatury i ogólnych warunków pogodowych. Wiadomo jednak, że jak co roku ofiary będzie można liczyć w tysiącach. Świadomość zagrożenia jest obecna od co najmniej kilku lat. Od równie długiego czasu organizacje społeczne dopominają się o wprowadzenie działającego systemu ostrzegania o zagrożeniu i rozwiązań, które pozwolą choćby częściowo chronić pacjentów szpitali, domów opieki i dzieciaki w przedszkolach.
I co? I nic. Systemu alarmowania nie ma. Systemu ostrzegania nie ma. Są za to absurdalnie wysokie progi alarmowe, które pozwalają urzędowo stwierdzać, że nie ma dramatu i nic z tym nie robić.
Nowe niby obiecywano kilka tygodni temu, ale rozporządzenie miało być w ubiegłym tygodniu i nadal go nie ma. Trudno więc powiedzieć, czy będzie na sezon grzewczy, a jak tak to na który. Zresztą to czy będzie, czy nie będzie, nie ma aż tak wielkiego znaczenia, bo nawet jeżeli progi będą niższe, to ogłoszenie smogowego alarmu nie powoduje w Polsce praktycznie żadnych skutków. Nawet więc kiedy okaże się urzędowo stwierdzono zagrożenie dla zdrowia i życia populacji, to nic z tego nie wyniknie i nie zdarzy się na przykład tak, że do osób starszych i samotnych zapukają opiekunowie społeczni, by zrobić dla nich zakupy. Nie zdarzy się nawet tak, że żłobki i przedszkola zrezygnują ze spacerów. Nikt bowiem o to nie zadba. Bardziej od tego, że ludzie umierają, państwo będzie się bowiem wstydzić przyznać do tego, że jest problem. I skutków przyznania się do tego, że ten jest.
Do czego można się już było przyzwyczaić, bo przecież nie jest to nic nowego i tak było zawsze. Jednak to, że się do tego przyzwyczailiśmy, nie oznacza, że tak musi być. Przykład Francji doskonale pokazuje to, że da się sprawnie działać i to jak państwo powinno w takich sytuacjach reagować na zagrożenie.
Pod warunkiem oczywiście, że jest to państwo, które ceni ludzkie zdrowie.
Fot. Shutterstock.