Udostępnij

Wojny o wodę. Czy do Europy przybędą setki milionów uchodźców?

29.10.2023

Tybet to wieża ciśnień Azji. W Himalajach swoje źródła mają między innymi trzy wielkie chińskie rzeki: Mekong, Żółta Rzeka i Jangcy. Kontrolę nad nimi ma ten, kto ma Tybet. Dlatego Chińczycy uważają, że nie mogą sobie pozwolić na to, by ten był w cudzych rękach. I dlatego zajęli górski kraj.

– Gdyby Chińczycy nie objęli kontroli nad Tybetem, istniałoby ryzyko, że dokonają tego Indie. Dałoby im to przewagę strategiczną w postaci wysoko położonej Wyżyny Tybetańskiej i doskonałą bazę wypadową dla swojego wojska postępującego w głąb terytorium Chin. W rękach Indii znalazłyby się również źródła trzech potężnych chińskich rzek: Huang He, Jangcy oraz Mekongu. Nie bez powodu Tybet nazywany jest „chińską więżą ciśnień”. Chiny, których mieszkańcy zużywają tyle samo wody, co pięć razy mniejsza populacja USA, nie dopuszczą do tego, by owa wieżą ciśnień znalazła się pod kontrolą innego państwa. To, czy Indie faktycznie chciałyby odciąć Chińczyków od dopływu wody, nie ma żadnego znaczenia. Chodzi wyłącznie o to, że miałyby taką możliwość – wyjaśniał Tim Marshall w książce „Więźniowie geografii”.   

To tylko jeden z wielu przykładów, które pokazują, jak wielkie znaczenie dla polityki ma geografia. Dlatego podstawowe definicje geopolityki – ta akurat pochodzi z lat 60. XX wieku ze słownika Columbia – mówią, że jest ona „nauką o zastosowaniu zasad geografii w polityce światowej”. Przy czym geografia to nie tylko góry, morza i nazwy stolic. Także to, gdzie znajdują się surowce, ziemia uprawna i żywność. Jaki jest do nich dostęp. Jakie są możliwości krajów zaopatrzenia się w wodę, jedzenie oraz energię?

Zmiana klimatu już zmienia geografię. A nowa geografia, to oczywiste, zmieni geopolitykę.

W jaki sposób to zrobi? By spróbować to zrozumieć warto zacząć od wizyty w Egipcie i Etiopii.

Do czego Chinom potrzebny jest Tybet? Czy wielka tama na Nilu może doprowadzić do wybuchu wojny? Czy wojny o wodę to rodzaj konfliktów, których w XXI wieku będzie coraz więcej? Czy Europę czekają wielkie fale migracji klimatycznych?

Słuchaj podcastu:

Tama Wielkiego Odrodzenia

W 2011 roku Etiopczycy zaczęli pracę nad gigantyczną i planowaną od lat 50. XX wieku tamą na Nilu Błękitnym oraz towarzyszącym jej zbiornikiem wodnym, którego powierzchnia jest czterokrotnie większa od powierzchni Warszawy. Gigantyczny projekt, którego wartość jest liczona w miliardach dolarów, ochrzcili „Tamą Wielkiego Odrodzenia”. Wszystko dlatego, że wiążą z nimi duże nadzieje. Przede wszystkim z energią, którą wyprodukuje. To  największa elektrownia wodna w Afryce i jedna z 20 największych na świecie. Jej moc to 5 GW energii, co pozwoli podwoić ilość produkowanego w Etiopii prądu. Z perspektywy Etiopii ten projekt jest wielką szansą. Ale, kiedy spojrzeć na niego z Egiptu?

Staje się gigantycznym zagrożeniem. Liczący około 100 milionów mieszkańców kraj w 93 procentach polega na wodzie z Nilu. W porze deszczowej ponad 80 procent wody w tej wielkiej rzece pochodzi z jej „błękitnego” dopływu. Odcięcie dostępu do niej, nawet na krótko, byłoby tragedią i narodową katastrofą. Tak jak zmniejszenie ilości wody docierającej do kraju. Dlatego ogromna „Tama Nowego Odrodzenia” jest dla Egiptu bardzo niebezpieczna. Saad El-Katatni, jeden z liderów Bractwa Muzułmańskiego, w 2013 roku mówił o tym tak: „rząd musi być gotowy zrobić wszystko, by obronić nasze bezpieczeństwo wodne, ponieważ dla nas bezpieczeństwo wodne jest sprawą życia i śmierci”.

 class=
– Rząd (Egiptu) musi być gotowy zrobić wszystko, by obronić nasze bezpieczeństwo wodne, ponieważ dla nas bezpieczeństwo wodne jest sprawą życia i śmierci – mówił w 2013 roku Saad El-Katatni. Fot. Shutterstock/Sener Dagasan.

Co w tym wypadku oznacza „wszystko”? Dokładnie wszystko. W kontekście projektu Etiopczyków i planów jego budowy, mówiono w Egipcie o doprowadzeniu do przewrotu w Addis Abbebie. Także o uzbrajaniu antyrządowej partyzantki w Etiopii oraz – po prostu – wysadzeniu tamy w powietrze przez służby specjalne. Od 2011 roku na stole leży też stale opcja wypowiedzenia wojny. Patrząc z perspektywy geopolitycznej – trudno się temu nawet dziwić. Każdy polityk rządzący pustynnym krajem, klucz do zasobów wodnych którego spoczywa w rękach słabszego militarnie państwa, rozważałby taką możliwość. I Egipt rozważa ją od 10 lat. Głośno o tym mówi i co jakiś czas stawia wojsko w gotowości.

Nowa układanka geopolityczna

Wojny o wodę to rodzaj konfliktów, którego najczęściej w tym stuleciu będziemy świadkami, a wyżej opisany spór to niewątpliwie jeden z nich – pisał Tim Marshall. Ale wojna to nie wszystko, bo sprawa tamy i dostępu do Nilu już dziś przebudowuje politykę regionu. Zmienia sojusze i interesy. Skutki są niekiedy dramatyczne. Egipt potrzebuje na przykład w tej sprawie wsparcia Sudanu. A rządzący w Kairze politycy uważali, że nie można polegać na reżimie kierującym tym krajem. Dali więc zielone światło dla wojskowego przewrotu mającego zapewnić władzę ludziom, których miało być łatwiej kontrolować. I tak się może stało, ale przy okazji doszło po nim do walki i serii krwawych konfliktów domowych.

Gdyby nie sprawa Tamy Nowego Odrodzenia być może Sudan nie pogrążyłby się w wojnie domowej z taką łatwością. Jednocześnie Egipt szuka sojuszników w rogu Afryki, więc zbliża się do separatystycznego regionu Somalii – Somalilandu, co oczywiście pcha Somalię do bloku etiopskiego.

Nil Egipt
Nil zapewnia nie tylko piękne widoki dla turystów, ale też bezpieczeństwo wodne kilku krajom. Fot. Shutterstock/AlexAnton.

I tak dalej, bo klocki domina przewracają się jeden za drugim.

Rzecz po prostu w tym, że taka tama zmienia geografię oraz to, kto kontroluje kluczowe zasoby. I na skutek tego nowa geografia zmienia geopolitykę w całym regionie, w którym żyje kilkaset milionów ludzi. A podobnie jest nie tylko w dorzeczu Nilu, ale też wielu innych miejscach świata.

Szczególnie w Afryce.

Ekologia przeplata się z polityką

Fascynujące jest to, jak ekologia przeplata się w nich z geopolityką. Co nie może dziwić, bo obie zajmują się tym samym – geografią i zasobami – tylko z odmiennych powodów. Świetnie pokazuje to przykład rzeki Okawangwo (piękny film o niej nakręcił National Geographic). Ma ona 1600 kilometrów i przepływa przez Angolę, Namibię oraz Botswanę, kończąc swój bieg w kotlinie Kalahari. Delta Okawangwo jest wyjątkowa, bo – inaczej niż większość takich miejsc na świecie – nie sąsiaduje z oceanem lub morzem, do którego wpada rzeka. Kończy bowiem swój bieg w zbiorniku wewnątrz lądu. Dzięki temu jest miejscem o unikalnej urodzie, ale też domem oryginalnych i niepowtarzalnych ekosystemów. W ostatnich latach delta kurczy się jednak coraz szybciej, co zagraża żyjącym w niej gatunkom zwierząt.

Delta Okawangwo
Wysychająca delta Okawangwo jest domem wielu unikalnych ekosystemów. Fot. Gaston Piccinetti/Shutterstock.

Powodem jest zmiana klimatu i związane z nią susze. Te z jednej strony są obciążeniem dla delty same w sobie. Z drugiej uruchamiają cały cykl, który może przyspieszyć jej zniknięcie, a Botswanę doprowadzić do ruiny. Rzeka przepływa przez trzy kraje, które przez wiele lat znajdowały sposoby, by korzystać z niej wspólnie. Jednak wraz z ociepleniem klimatu w tym regionie nasilają się susze. Rośnie więc presja, by z rzeki brać jak najwięcej wody. Problem jednak w tym, że kiedy robią to kraje znajdujące się w górze jej biegu, to są w stanie załagodzić skutki suszy u siebie. Ale robią to kosztem znajdującej się w dole jej biegu Botswany, w której znajduje się delta rzeki. Ta otrzymuje mniej wody i susza się pogarsza. A aktualnie Namibia planuje budować kanały, którymi woda z rzeki trafi między innymi na pola uprawne tamtejszych rolników oraz zapory wodne, które pozwolą zatrzymać jej więcej w kraju. Botswana protestuje. Protestują też ekolodzy, którzy chcą uratować deltę Okawangwo. Ale czy te protesty zmienią coś w decyzjach polityków rządzących krajem dotkniętym przez susze?

W takich sytuacjach wygrywają raczej narodowe interes i egoizm.

Mamy więc zmiany w zaledwie dwóch rzekach, a skutkiem jest przebudowa politycznej układanki dwóch dużych regionów. Będzie tego więcej, bo woda staje się coraz cenniejszym zasobem. Szczególnie w okolicach równika, gdzie zmiana klimatu może zmienić wiele obszarów w nienadające się do życia. Dostęp do wody będzie tam sprawą życia lub śmierci. W takiej sytuacji można spodziewać się wojen.

– Kiedy weźmiesz do ręki mapę prezentującą, jak wyglądają i jak zmieniają się susze na świecie – mówił mi Marcin Popkiewicz w wywiadzie do książki „Odwołać katastrofę” – to zobaczysz, że jeszcze pięćdziesiąt lat temu susze trwające dłużej niż miesiąc doskwierały zwykle mniej więcej dziesięciu procentom Afryki. Teraz aż dwie trzecie jej powierzchni mierzy się z suszami trwającymi miesiąc lub dłużej. Dotyczy to nie tylko Afryki – jest widoczne także w Azji Południowo-Wschodniej czy Ameryce.

Wielka imigracja?

My znajdujemy się w takim miejscu na świecie, że takie konflikty na razie nam nie grożą. Wody mamy wciąż dość, a susze rolnicze nawiedzające nasz kraj rok po roku wynikają głównie z tego, jak fatalnie nią gospodarujemy. Jednak, kiedy zmienia się światowa układanka, to trudno zakładać, że nas to nie dotknie. Tym bardziej, że skala zmian będzie duża, a nie chodzi tutaj jedynie o humanitarną katastrofę.

– Lądujemy w świecie, w którym rejony między zwrotnikami stają się zabójcze dla ludzi. Stają się za gorące, by tam żyć. W tamtym rejonie świata pada rolnictwo, pada hodowla zwierząt. Nie da się pracować na zewnątrz. To oznacza migracje liczone w miliardach ludzi – tak wiele osób będzie chciało gdzieś żyć i będzie musiało znaleźć nowy dom. Migracja od zawsze jest metodą adaptacji do zmian klimatu. Co więcej, w rejonach międzyzwrotnikowych wahania temperatur w ciągu roku są niewielkie. Cały czas będzie tam za ciepło. I chodzi nie tylko o Afrykę, lecz także na przykład o Indie. To spowoduje konsekwencje dla systemu żywnościowego i dla sytuacji geopolitycznej. Gdzieś posypie się gospodarka. Będzie głód. Ruszą wielkie migracje ludzi uciekających przed biedą, przemocą, głodem i chaosem. I to tutaj świat dostanie najbardziej po tyłku. Polski to zresztą także dotyczy. U nas będzie się dało żyć. Upały będą w lipcu i w sierpniu – włączymy sobie klimatyzację i jakoś je przetrwamy. Może wstrzymamy na moment pracę, ale czasami będzie cieplej, a czasami zimniej – mówi Marcin Popkiewicz w „Odwołać katastrofę”. I pyta: „Ale co się wydarzy, kiedy miliardy ludzi staną na granicach Unii Europejskiej?”

 class=
Zdjęcie wykonane w 2020 roku w tureckim Pazarkule. Jako jedną z przyczyn wybuchu wojny domowej w Syrii, której efektem był napływ uchodźców do Europy, wskazuje się kilkuletnią suszę. Ta podniosła ceny żywności i rozgrzała nastroje społeczne. Fot. 4-murat/Shutterstock.

– Myślenie o tym jest nieprzyjemne. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy do Europy ochoczo wpuścili miliard ludzi. To dwa razy tyle, ile dziś nas tutaj mieszka. Politycznie i społecznie to będzie nie do przyjęcia. Prędzej do władzy dojdą faszyści, którzy wystawią na granicach karabiny maszynowe i będą strzelać jak leci, zatapiać łodzie. Taka perspektywa nie jest zbyt pociągająca, ale mam świadomość, że przynajmniej część tych rzeczy już dzisiaj jest nieunikniona. Odchodzimy wprawdzie od najgorszego scenariusza, ale wciąż jesteśmy na ścieżce prowadzącej do dużej zmiany klimatu. Rodzi się więc pytanie o to, jak dużo ruchów migracyjnych będziemy w stanie obsłużyć? One zresztą już mają miejsce. Milion ludzi można przyjąć relatywnie na luzie. Ale jeśli będzie ich dziesięć milionów? Sto milionów? Kilkaset milionów? Miliard? Ile damy radę? Nawet dziesięć milionów oznacza ogromne napięcia społeczne. Szczególnie gdy chodzi o ludzi z innych kręgów kulturowych, chcących żyć inaczej niż my. Moim zdaniem te zagrożenia są dla nas największe. Zalicza się do nich nawet destabilizacja sytuacji, do czego może dojść także w Polsce. Będzie to sprzyjać prawicowym politykom, którzy obiecają umocnienie granic i zatrzymanie migracji. Tymczasem to wszystko ma również wymiar etyczny. To my zmieniliśmy klimat. Zrobiliśmy to, bo lataliśmy samolotem na wycieczki – tak było nam fajnie. Bo paliliśmy węglem w elektrowniach, żeby mieć prąd. I teraz co? W rewanżu za to, że zmieniliśmy świat tych ludzi w taki, który nie nadaje się do życia, pozabijamy ich wszystkich? To kompletna dystopia – odpowiedział.

Nowa światowa układanka

Ale i to nie wszystko. Można się spodziewać, że zmiana geografii przebuduje całą globalną układankę. Jest przecież tak, że zmiana geografii w regionie zmienia geopolitykę w regionie. A globalna zmiana geografii zmienia geopolitykę na całym świecie. I nie chodzi jedynie o wodę i to, co na ogół wiążemy ze zmianami klimatu – fale upałów, susze, itd…. Konieczność ograniczania skutków zmian klimatu każe rozwijać nowe technologie. A skutkiem ich wykorzystania jest coś więcej niż zmniejszenie emisji CO2.

Doskonale widać to choćby w ambicjach Chin, którym rozwój odnawialnych źródeł energii pozwala zrzucić główne ograniczenia dla mocarstwowych planów. Jeszcze niedawno największym hamulcem dla nich było to, że gigantyczna gospodarka Państwa Środka była zależna od importu surowców energetycznych. To oznaczało, że jakikolwiek konflikt zagrażający dostawom mógł zatrzymać cały przemysł. Fotowoltaika i wiatr pozwala produkować energię na miejscu i likwiduje tę barierę. A rozwój odnawialnej energetyki powoduje, że kluczowe przestają być gaz i ropa. Zastępują je metale rzadkie.

Pekin taki rozwój sytuacji przewidział już kilkadziesiąt lat temu i niemal całkowicie zdominował rynek.  Chiny – kiedy spojrzeć na dane Międzynarodowej Agencji Energetycznej – odpowiadają dziś za około 79 procent światowej produkcji polisilikonów, które są wykorzystywane w panelach słonecznych. Wytwarzają też ponad 95 procent wafli solarnych oraz ponad 80 procent ogniw fotowoltaicznych. Z ich fabryk pochodzi też około 75 procent baterii wykorzystywanych w samochodach elektrycznych. Chiny mają około 70 procent światowego rynku metali rzadkich. Kiedy popatrzeć na ich przetwarzanie i rafinację – odpowiadają nawet za 90 procent. 70 procent wydobycia kobaltu jest zlokalizowane w Demokratycznej Republice Konga, której jest już bliżej do Pekinu niż Waszyngtonu.

Czy to dużo? Bardzo. Najwięksi producenci ropy naftowej, a więc Arabia Saudyjska, Stany Zjednoczone i Rosja, mają po 10-15 procent wydobycia i to wystarcza, by móc wpędzić świat w kryzys energetyczny.

Mają też technologię, którą Zachód oddał im bardzo nierozważnie.  Doskonałym przykładem, jak to się odbywało i jakie przyniosło skutki, jest opisywana przez Guillame Pitrona w książce „Wojna o metale rzadkie” sprawa firmy Magnequench. Ta – czytamy – „produkowała najlepsze na świecie magnesy z ziem rzadkich: fabryki tej firmy zajmowały poczesne miejsce w łańcuchu produkcji czołgów Abrams i inteligentnych bomb JDAM Boeinga stosowanych w czasie wojny w Afganistanie i Iraku”. Fabryki firmy działały w amerykańskim Valparaiso. Dziś pracują w chińskim Tiencinie. Trafiły tam, kiedy General Motors zgodził się sprzedać Chińczykom producenta magnesów w zamian za zgodę na otwarcie fabryki samochodów w Szanghaju. Wraz z firmą Pekin przejął technologię.

Doprowadziło to do tego – pisze Pitron – że „pierwsza światowa potęga militarna stała się zależna od Pekinu pod względem dostaw najbardziej strategicznych składników amerykańskich technologii wojennych”. Jak bardzo? To z kolei ilustruje sprawa prac nad F-35. Te prowadzono w zgodzie z ustawą pochodzącą jeszcze z 1973 roku, która nakazywała, by technologie zbrojeniowe rozwijać w Stanach Zjednoczonych. Tak, by wszystko dało się budować w oparciu o krajową produkcję amerykańskich firm. Takie podejście miało zabezpieczyć możliwości przemysłu zbrojeniowego na wypadek wojny i zerwania łańcuchów dostaw. Kiedy jednak pierwsze prototypowe F-35 wyjechały z hangarów Lockheeda, ktoś zwrócił uwagę, że w samolotach zastosowano supermagnesy z ziem rzadkich, które dostarczyły Chiny. Długo myślano, jak z tego wybrnąć, by ostatecznie zdecydować, że jedynym wyjściem jest zrobienie wyjątku. Chiny przewidziały, jak będzie przebiegać zmiana i zrobiły na niej świetny biznes.

Elektrownia słoneczna w chińskim Yunnan. Fot. Captain Wang / Shutterstock.com.
Elektrownia słoneczna w chińskim Yunnan. Fot. Captain Wang / Shutterstock.com.

I to nie tylko, kiedy chodzi o pieniądze, bo wykorzystały technologię, by wzmocnić się politycznie.

Całkiem nowy Bliski Wschód?

Ale tam gdzie Chiny – a zapewne także Europa, która ogranicza zależność od importu paliw kopalnych – wygrywają, inni mogą przegrać. Arabia Saudyjska to drugi największy producent ropy naftowej na świecie. Od 30 do 40 procent PKB tego 28-milionowego kraju pochodzi ze sprzedaży tego paliwa. Do niedawna rynek zbytu ciągle się zwiększał. Świat kupował ropę, a arabscy miliarderzy kupowali między innymi kluby piłkarskie. Teraz kierunek zmiany się odwrócił i Arabowie mogą być coraz mniej pewni tego, że ropa także w XXI wieku zapewni im niemal nieograniczony strumień pieniędzy.

– Zróżnicowanie gospodarki i odejście od ropy naftowej stanowią potężne zabezpieczenie przed tym, co zaczęto postrzegać jako egzystencjalne ryzyko dla kraju, którego przyszłość tak bardzo zależy od ropy naftowej. Poprzednie załamania cen na rynku naftowym zawsze nasilały dyskusję o dywersyfikacji, wówczas jednak mało kto kwestionował znaczenie ropy naftowej w długiej perspektywie gospodarczej. Uznawano, że popyt będzie rósł przez wiele lat. Teraz już tej pewności nie ma – pisał Daniel Yergin w książce „Nowa Mapa. Jak energetyka zmienia geopolitykę”. – Konieczność rozważenia tej kwestii – dodawał jeszcze – przyśpieszyły programy wdrażane dla ochrony klimatu, a także większa wydajność transportu oraz odrodzenie się po 100 latach idei produkowania pojazdów, które nie potrzebują ropy: samochodów elektrycznych. Obawy są uzasadnione, bo zmiana technologii energetycznych, może z czasem całkowicie odciąć Arabów od głównego źródła dochodu. Wiedzą o tym i próbują się na to przygotować. Wdrażają między innymi coś, co nazwali Wizją 2030, która ma zapewnić im strumień finansów ze źródeł innych niż sprzedaż baryłek ropy naftowej. Inwestują więc m. in. w nowe technologie.

Ta może się udać, ale nie musi. Jeżeli nie wyjdzie, to Rijad zostanie co najwyżej ze wspomnieniem dawnej potęgi, którą zapewniały mu surowce. Pewne jest natomiast to, że zmiana znaczenia surowców energetycznych ma moc całkowitej zmiany układu geopolitycznego na Bliskim Wschodzie. Zmiana geografii przyniesie tu skutki równie duże, jak w Chinach, ale jednak zupełnie odmienne. Tam zniesie ograniczenia. Tutaj może odebrać główne narzędzia polityki – niemal nieograniczone zasoby finansowe.

Każda taka regionalna zmiana geografii, zmienia geopolitykę jakiegoś regionu.

A zmiany będą wszędzie, bo klimat zmienia się na poziomie całego globu. Ograniczając dostęp do wody. Zmieniając znaczenie surowców. Podnosząc temperatury do takich, które nie nadają się do życia lub uprawy roślin. Zwiększając poziom wód tak bardzo, że niektóre nadbrzeżne obszary mogą zniknąć.

To oznacza, że będziemy mieć całkowicie nową politologiczną układankę.

Idą jeszcze ciekawsze czasy.

  • Czy czeka nas wielka imigracja? Czy Chiny niszczą klimat? Co czeka Polskę w związku z kryzysem ekologicznym? Czytaj w książce „Odwołać katastrofę”.

Fot. Shutterstock/Sergey-73.

Autor

Tomasz Borejza

Dziennikarz naukowy. Członek European Federation For Science Journalism. Publikował w Tygodniku Przegląd, Przekroju, Onet.pl, Coolturze, a także w gazetach lokalnych i branżowych. Bloguje na Krowoderska.pl.

Udostępnij

Zobacz także

Wspierają nas

Partner portalu

Joanna Urbaniec

Dziennikarka, fotografik, działaczka społeczna. Od 2010 związana z grupą medialną Polska Press, publikuje m.in. w Gazecie Krakowskiej i Dzienniku Polskim. Absolwentka Krakowskiej Szkoła Filmowej, laureatka nagród filmowych, dwukrotnie wyróżniona nagrodą Dziennikarz Małopolski.

Przemysław Błaszczyk

Dziennikarz i reporter z 15-letnim doświadczeniem. Obecnie reporter radia RMF MAXX specjalizujący się w tematach miejskich i lokalnych. Od kilku lat aktywnie angażujący się także w tematykę ochrony środowiska.

Hubert Bułgajewski

Ekspert ds. zmian klimatu, specjalizujący się dziedzinie problematyki regionu arktycznego. Współpracował z redakcjami „Ziemia na rozdrożu” i „Nauka o klimacie”. Autor wielu tekstów poświęconych problemom środowiskowym na świecie i globalnemu ociepleniu. Od 2013 roku prowadzi bloga pt. ” Arktyczny Lód”, na którym znajdują się raporty poświęcone zmianom zachodzącym w Arktyce.

Jacek Baraniak

Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego na kierunku Ochrony Środowiska jako specjalista ds. ekologii i ochrony szaty roślinnej. Członek Pracowni na Rzecz Wszystkich Istot i Klubu Przyrodników oraz administrator grupy facebookowej Antropogeniczne zmiany klimatu i środowiska naturalnego i prowadzący blog „Klimat Ziemi”.

Martyna Jabłońska

Koordynatorka projektu, specjalistka Google Ads. Zajmuje się administacyjną stroną organizacji, współpracą pomiędzy organizacjami, grantami, tłumaczeniami, reklamą.

Przemysław Ćwik

Dziennikarz, autor, redaktor. Pisze przede wszystkim o zdrowiu. Publikował m.in. w Onet.pl i Coolturze.

Karolina Gawlik

Dziennikarka i trenerka komunikacji, publikowała m.in. w Onecie i „Gazecie Krakowskiej”. W tekstach i filmach opowiada o Ziemi i jej mieszkańcach. Autorka krótkiego dokumentu „Świat do naprawy”, cyklu na YT „Można Inaczej” i Kręgów Pieśni „Cztery Żywioły”. Łączy naukowe i duchowe podejście do zagadnień kryzysu klimatycznego.

Jakub Jędrak

Członek Polskiego Alarmu Smogowego i Warszawy Bez Smogu. Z wykształcenia fizyk, zajmuje się przede wszystkim popularyzacją wiedzy na temat wpływu zanieczyszczeń powietrza na zdrowie ludzkie.

Klaudia Urban

Z wykształcenia mgr ochrony środowiska. Od 2020 r. redaktor Odpowiedzialnego Inwestora, dla którego pisze głównie o energetyce, górnictwie, zielonych inwestycjach i gospodarce odpadami. Zainteresowania: szeroko pojęta ochrona przyrody; prywatnie wielbicielka Wrocławia, filmów wojennych, literatury i poezji.

Maciej Fijak

Redaktor naczelny SmogLabu. Z portalem związany od 2021 r. Autor kilkuset artykułów, krakus, działacz społeczny. Pisze o zrównoważonych miastach, zaangażowanym społeczeństwie i ekologii.

Sebastian Medoń

Z wykształcenia socjolog. Interesuje się klimatem, powietrzem i energetyką – widzianymi z różnych perspektyw. Dla SmogLabu śledzi bieżące wydarzenia, przede wszystkim ze świata nauki.

Tomasz Borejza

Zastępca redaktora naczelnego SmogLabu. Dziennikarz naukowy. Wcześniej/czasami także m.in. w: Onet.pl, Przekroju, Tygodniku Przegląd, Coolturze, prasie lokalnej oraz branżowej.