W mediach i debacie publicznej często słyszymy o OZE. Odnawialne Źródła Energii mają być alternatywą dla paliw kopalnych: węgla, ropy i gazu ziemnego. Jednak w tej narracji ukryta bywa niejedna niebezpieczna manipulacja. Wyjaśniamy.
Prezentowany poniżej artykuł jest opinią autora, nie zaś stanowiskiem Polskiego Alarmu Smogowego lub redakcji Smoglabu.
Wiele osób i organizacji przekonuje nas, że jedynym ratunkiem dla polskiej energetyki są odnawialne źródła energii (OZE). Docelowo zaś — produkcja elektryczności oparta w 100% o tego typu źródła. Ci sami ludzie mają też bardzo negatywny stosunek do energetyki jądrowej, którą starają się aktywnie zwalczać. Dziś, gdy coraz bardziej realna staje się zmiana lokalizacji pierwszej polskiej elektrowni jądrowej, a co za tym idzie – katastrofalne opóźnienie w realizacji programu jądrowego – właściwe odczytywanie i kontrowanie anty-atomowej propagandy jest szczególnie istotne.
Czym są odnawialne źródła energii?
Odnawialne źródła energii (OZE) to zbiorcze określenie na energetykę wiatrową, słoneczną, wodną i tą opartą o spalanie biomasy. Do OZE zaliczamy także geotermię. Nazywamy je odnawialnymi, bo korzystanie z nich (prawie) nie wiąże się z nieodwracalną utratą żadnych zasobów naszej Planety. To sytuacja inna niż w przypadku spalania węgla czy ropy naftowej, których złoża, jeśli nie przestaniemy z nich korzystać, w końcu się wyczerpią.
Co naprawdę jest odnawialne?
Weźmy na przykład energię promieniowania docierającą do Ziemi ze Słońca. Słońce, jak większość gwiazd, jest wielkim reaktorem termojądrowym. Jego zapasy energii są z naszej ludzkiej perspektywy praktycznie niewyczerpalne. Jak najbardziej uprawnionym jest więc uznać energię promieniowania słonecznego za odnawialną.
Dzięki temu, że Słońce świeci i ogrzewa naszą planetę, wieją też wiatry i płyną rzeki. Co prawda, jeżeli na jakimś obszarze nastawiamy dużo wiatraków, to odbiorą część energii kinetycznej z poruszających się mas powietrza. Czyli mówiąc prościej, osłabią one wiatr. W pewnych sytuacjach ten efekt może być istotny, ale na razie o nim zapomnijmy, żeby za bardzo nie komplikować.
A co z biomasą? Jej „odnawialność” polega na tym, że w miejsce ściętej rośliny możemy zasadzić lub zasiać nową. Jednak na takie odnowienie musimy oczywiście odpowiednio długo poczekać. Jeśli biomasa pochodzi z roślin jednorocznych, to „zaciągniętą pożyczkę” spłacamy po jednym roku. Gorzej, jeżeli są to drzewa, które rosną kilkadziesiąt lat. Chwilowo uznajmy jednak optymistycznie, że każda biomasa jest odnawialna.
Odnawialne źródła energii. No i co z tego?
Naszym podstawowym problemem nie jest jednak wyczerpywanie się zasobów paliw kopalnych. Zostało ich jeszcze całkiem sporo. Tyle że nie powinniśmy już z nich dłużej korzystać. Czemu? Bo używanie węgla, ropy i gazu wiąże się z emisją gazów cieplarnianych i ocieplaniem klimatu naszej planety. A to zmiana klimatu jest obecnie największym zagrożeniem dla naszej cywilizacji, choć wciąż istnieją ludzie, którzy nie przyjmują tego do wiadomości.
Ważne jest więc przede wszystkim to, z jak dużą emisją gazów cieplarnianych – „śladem węglowym” – wiąże się używanie danego źródła energii. Każde źródło energii ma pewien ślad węglowy i w jakimś stopniu wpływa na klimat. Na przykład, produkcja i transport turbiny wiatrowej czy panelu fotowoltaicznego też wiążą się z emisjami gazów cieplarnianych.
Te źródła energii, które wpływają na klimat w sposób znikomy, nazywamy niskoemisyjnymi. Najniższy ślad węglowy mają energetyka jądrowa, wiatrowa i słoneczna. To naprawdę są źródła niskoemisyjne.
- Czytaj także: Atom to najtańsza alternatywa dla węgla i gazu. Chyba, że potanieje magazynowanie prądu z OZE
Kiedy więc mówimy, że trzeba dokonać transformacji energetycznej, zastąpić „brudne” paliwa kopalne „czystą energią”, mamy tak naprawdę na myśli to, że powinniśmy je zastąpić źródłami niskoemisyjnymi. Odnawialność ma tu drugorzędne znaczenie.
Biomasa nie jest niskoemisyjna…
I tak dochodzimy do pierwszej poważnej manipulacji – tej na temat biomasy. Nawet jeżeli umówimy się, że biomasa jest odnawialna, to z całą pewnością nie jest niskoemisyjna. Przy spalaniu drewna czy słomy emitowane są podobne ilości dwutlenku węgla (w przeliczeniu na jednostkę energii) jak w przypadku spalania węgla. W zależności od warunków spalania mamy też dodatkowo emisję pyłu i wielu niebezpiecznych dla zdrowia związków chemicznych, tworzących smog.
Niestety, biomasa była przez wiele lat, i wciąż bywa, promowana jako paliwo naturalne, przyjazne dla klimatu i środowiska. I oczywiście „odnawialne”. Przymiotnik ten dla wielu osób znaczy dziś już mniej więcej to samo co „neutralne klimatycznie” lub „zielone”. Trudno jednak o większe i bardziej szkodliwe nieporozumienie.
… a „atom” nie jest odnawialny
Kolejna bardzo poważna manipulacja dotyczy energetyki jądrowej, która jest niskoemisyjna, praktycznie nieszkodliwa dla klimatu, ale nie jest odnawialna — zasoby pierwiastków promieniotwórczych (uranu i toru) na Ziemi są skończone. Niemniej, sprawa nie jest taka prosta, jakby się mogło wydawać. Można zbudować bowiem reaktory powielające, które dzięki przemianie uranu-238 w pluton-239 produkują więcej paliwa jądrowego, niż go zużywają.
Wiele „zielonych” organizacji, słusznie przypominających nam o tym, że musimy jak najszybciej zrezygnować z paliw kopalnych, jest jednocześnie wrogo nastawionych do energetyki jądrowej. Dlaczego tak się dzieje, to temat na (niejeden) osobny tekst. Dość powiedzieć, że sprzeciw dużej części „ekologów” wobec „atomu” jest nie tylko bardzo trudny do racjonalnego uzasadnienia, ale też po prostu bardzo szkodliwy. Choćby właśnie dla walki ze zmianą klimatu.
Dla osób zwalczających energetykę jądrową bardzo wygodne jest używanie przymiotnika „odnawialne” zamiast „niskoemisyjne”, bo w ten sposób można zignorować energetykę jądrową. Jest to zresztą zapewne najważniejszy powód popularności terminu „odnawialne źródła energii”.
Zamiennikiem węgla jest „atom”, a nie wiatr i słońce
Pewną manipulacją jest też to, że OZE, takie jak wiatraki czy panele fotowoltaiczne przedstawia się jako alternatywę dla elektrowni węglowych – tak jakby dało się już dziś po prostu podmienić elektrownię węglową na przykład na odpowiedniej mocy farmę wiatrową. Tyle że się nie da.
Energetyka węglowa, podobnie jak gazowa czy jądrowa to tak zwane źródła sterowalne. Po prostu produkują one energię w sposób przewidywalny, niezależny od pogody. Natomiast w przypadku energetyki wiatrowej czy słonecznej, produkcja energii rzecz jasna silnie zależy od warunków meteorologicznych. A tych na razie nie potrafimy zmieniać ani zamawiać na życzenie.
Dlatego prawdziwą alternatywą dla elektrowni węglowych i gazowych, ich pełnoprawnym niskoemisyjnym zamiennikiem nie są wiatraki ani panele słoneczne, ale elektrownie jądrowe. Przynajmniej na razie, dopóki nie rozwiążemy problemu magazynowania dużych ilości energii – na przykład w postaci wodoru, amoniaku, syntetycznych węglowodorów, albo w jakikolwiek inny stabilny, względnie tani, bezpieczny i skalowalny sposób.
- Czytaj także: Niemcy w temacie energii popełnili poważne błędy. Po ataku Rosji na Ukrainę lepiej je widać [KOMENTARZ]
Szczegóły techniczne zostawmy ekspertom
Oczywiście, należy również budować zarówno farmy wiatrowe na lądzie i morzu, jak i farmy fotowoltaiczne, instalować panele słoneczne na budynkach i budować biogazownie. Wszystko wskazuje jednak na to, że krytycznie potrzebujemy też energetyki jądrowej. I to jak najszybciej. Wiatraki i panele słoneczne, podobnie jak biogazownie, są bardzo ważnymi i potrzebnymi elementami systemu energetycznego, ale nie zastąpią bloków jądrowych.
A ile dokładnie megawatów mocy danego źródła energii powinniśmy zbudować? Odpowiedź na to pytanie należy zostawić ekspertom od energetyki. Prawdziwym ekspertom, a nie przedstawicielom anty – atomowych „zielonych” NGO-sów. Bo radzić się tych drugich w temacie systemu energetycznego to przecież tak, jakby pytać znachorów lub homeopatów o rozwiązania z dziedziny medycyny i systemu ochrony zdrowia.
Czy jest się czego czepiać?
Ktoś może stwierdzić, że takie staranne rozróżnienie na „odnawialne” i „niskoemisyjne” to pedantyczne czepianie się terminologii, spór semantyczny bez najmniejszego przełożenia na rzeczywistość. Niestety tak nie jest. Zwłaszcza dziś w Polsce, gdzie pomimo rekordowego poparcia społecznego dla „atomu” wciąż pojawia się wiele głosów kwestionujących konieczność budowy elektrowni jądrowych.
Energiewende, czyli droga do katastrofy
W zamian proponowany jest model niemiecki, polska wersja (nie) sławnej Energiewende. Czyli dążenie do 100% udziału źródeł odnawialnych (wiatr, słońce, biomasa) w produkcji energii elektrycznej. Bez atomu, ale za to z „przejściowym” wykorzystaniem paliw kopalnych – węgla i gazu ziemnego. Cudzysłów dlatego, że ów „przejściowy” okres w przypadku RFN trwa i ma trwać przygnębiająco długo. I to nawet według oficjalnych – prawdopodobnie zbyt optymistycznych – planów i zapowiedzi kolejnych niemieckich rządów. A w porównaniu ze zdroworozsądkowym scenariuszem, w którym Niemcy nie pozbyliby się swojej energetyki jądrowej, przedłużenie okresu korzystania z paliw kopalnych wiąże się z dodatkowymi, bardzo znacznymi emisjami dwutlenku węgla.
Model niemieckiej transformacji energetycznej jest zresztą fatalny nie tylko z punktu widzenia wpływu na klimat, ale i cen energii, więc i kosztów życia. Także dlatego wśród coraz większej części niemieckiej sceny politycznej pojawiają się głosy o potrzebie przywróceniu do życia części zamkniętych bloków jądrowych – tych, które jeszcze da się przywrócić. Zwłaszcza że takiego rozwiązania chce obecnie większość niemieckiego społeczeństwa.
Tym bardziej nie powinniśmy powielać błędów naszych zachodnich sąsiadów.
Model „100% OZE” to na razie mrzonka
Wiele osób powtarza frazę o „energii odnawialnej” dość bezrefleksyjnie, jednak niektórzy robią to w pełni świadomie. Za tą manipulacją stoi zwykle wrogość lub choćby niechęć do energetyki jądrowej. Takie osoby będą Państwu opowiadać, że energetyka oparta w stu procentach na odnawialnych źródłach energii (OZE) jest możliwa, bo … tak pokazują modele. Warto wtedy poprosić o wskazanie kraju geograficznie podobnego do Polski, gdzie „model 100% OZE” działa nie in silico ale w rzeczywistości. Takiego kraju nie ma i jeszcze długo nie będzie. Jedyne państwa, które produkują energię elektryczną praktycznie w stu procentach w oparciu o źródła odnawialne to te, gdzie istnieją wyjątkowo dobre warunki do rozwoju hydroenergetyki (na przykład Norwegia, Paragwaj i Islandia) lub geotermii (Islandia).
Jeśli więc ktoś mówi Wam o konieczności rozwoju odnawialnych źródeł energii, zapytajcie go lub ją, co przez to dokładnie rozumie. I czy może nie lepiej byłoby używać przymiotnika „niskoemisyjne”? Ciekawe, co usłyszycie w odpowiedzi.
Opinie zamieszczane w portalu SmogLab są poglądami autorów a nie redakcji