„Mniej znaczy lepiej” to hasło, które zyskuje na popularności. Wszystko dlatego, że przybywa ludzi, którzy dostrzegają, że szczęście jest w głowie, a nie w rzeczach i bardziej do niego zbliża spokój wewnętrzny niż nowy telewizor. Wśród nich jest Jason Hickel, autor książki zatytułowanej „Mniej znaczy lepiej”. Hickel pisze w niej jak naprawić świat, który pogrąża się w ekologicznym kryzysie, a ludziom ma do zaoferowania głównie biedę lub konsumpcję.
Dziś fundamentem systemu społecznego jest gonitwa za wzrostem gospodarczym, który – zdaniem Hickela – przypomina raczej rozkład. Nie tylko dlatego, że jakość życia mierzy poziomem konsumpcji, a nie np. ilością wolnego czasu i dobrych relacji z innymi. Także przez to, że prowadzi do degradacji środowiska i wyczerpania zasobów naturalnych planety w całkiem bliskim terminie.
To system, który uważamy za dany i oczywisty, ale wcale tak nie jest. Hickel przypomina między innymi, że Simon Kuznets – twórca idei Produktu Krajowego Brutto – ostrzegał, że ten „nigdy nie powinien być przyjęty za standardową miarę postępu gospodarczego”. A to dlatego, że kiedy mierzy się wszystko, to wzrostem stają się też także rzeczy, które są dewastacją. Wyobraźmy sobie – to tylko jeden przykład – piękny park ze starymi drzewami. Jeżeli nic z nim nie zrobimy, to PKB nie wzrośnie. Jeżeli jednak postanowimy go „zrewitalizować” za 20 milionów złotych, to wzrośnie.
PKB wzrośnie, ale ludzie będą mniej zadowoleni z życia.
Ile warte jest 10 drzew obok domu?
O ile mniej? Na to pytanie odpowiada badanie, które cytuje autor „Mniej znaczy lepiej”. W Kanadzie zadano sobie już bowiem podobne pytanie. O to, jak wiele w życiu ludzi zmienia posiadanie 10 drzew w kwartale, w którym mieszkają. Okazało się, że obecność 10 drzew poprawia samopoczucie mieszkańców tak, jak dodatkowe 10 tys. dolarów rocznie pensji. Zapewne także dlatego, że mniej wydają na leki, bo mieszkanie w cieniu drzew zmniejsza częstotliwość występowania chorób układu sercowo-naczyniowego na poziomie porównywalnym ze wzrostem zarobków każdego z mieszkańców o 20 tys. dolarów rocznie albo odjęciem siedmiu lat z PESEL-u.
Wniosek jest z tego między innymi taki, że jakby nie podnosić jakości życia rewitalizacjami, przy której wycina się drzewa, to ludzie mogliby mniej pracować, a i tak żyłoby się im równie dobrze. Bo generalnie, przekonuje autor i trudno się nie zgodzić, ludziom żyje się lepiej, jak mają czas.
Mniej znaczy lepiej
Z czasem jest i tak, że po przekroczeniu pewnego poziomu dochodu, staje się cenniejszy niż pieniądze. Tymczasem kulturę mamy taką, że w bardzo niewielu miejscach da się na przykład zamienić podwyżkę na więcej wolnego czasu. A szkoda – przekonuje Hickel – bo, kiedy ludzie mają czas, to mniej wydają, mniej konsumują i zakupy robią w bardziej przemyślany sposób. Z pozoru to paradoks. Więcej czasu powinno przecież gwarantować więcej czasu na zakupy. Ale przeróżne dane pokazują, że w rzeczywistości jest na odwrót. Kiedy żyjemy na wysokich obrotach, to stres i zmęczenie odreagowujemy także na wysokich obrotach.
Po 11 miesiącach „orki” człowiek niczego nie pragnie tak, jak egzotycznych i intensywnych wakacji. Po oddaniu tygodnia życia za wypłatę, chce coś dostać za tę wypłatę. Kiedy ludziom przybywa czasu, mądrzej i mniej kupują. Angażują się w relacje z innymi. Są też mniej zmęczeni, więc na przykład mniej pociągają ich krótkie i dalekie wczasy, i mniej latają. To ważne między innymi dlatego, że z lotnictwem związane są ogromne emisje CO2 do atmosfery.
– Badanie przeprowadzone wśród francuskich gospodarstw domowych wykazało, że dłuższy czas pracy bezpośrednio wiąże się z wyższą konsumpcją dóbr stanowiących duże obciążenie dla środowiska, nawet jeśli uwzględni się poprawkę dotyczącą wysokości zarobków. – pisze i sypie innymi przykładami. Wskazuje na przykład, że – według wyliczeń naukowców – gdyby USA skróciły czas pracy do poziomu Europy Zachodniej, zużycie energii w kraju spadłoby o 20 procent.
Recepta Hickela? Krótszy tydzień pracy.
Nie chcemy żyć na konto przyszłych pokoleń
Jednym z najciekawszych eksperymentów opisanych przez Hickela było badanie, które przeprowadzili wspólnie naukowcy z Harvardu i Yale. Badacze starali się w nim dowiedzieć, czy ludzie zechcą się dzielić skończonymi zasobami z pokoleniami, które nadejdą. To pytanie istotne z dwóch powodów. Jeden jest taki, że aktualnie żyjemy w sposób, w którym naturę i surowce wykorzystujemy w tempie, który nie daje jej żadnych szans na odtworzenie. Drugi to test teorii ekonomicznej, która twierdzi, że człowiek jest racjonalnym egoistą, więc nie będzie się chciał dzielić z kimś, kto nie będzie mógł się odwdzięczyć. A tak jest z kolejnymi pokoleniami. By to sprawdzić dano uczestnikom przydział zasobów do zagospodarowania z uwzględnieniem przyszłych pokoleń. Wynik? 68 proc. uczestników „wybierało zrównoważone wykorzystanie swojego przydziału, czerpiąc z niego tylko tyle, ile mogło się zregenerować.” Powodów do optymizmu jednak nie było, bo kolejne 32 proc. badanych nie zostawiało nic dla dzieci i wnuków.
To wystarczało, by w cztery pokolenia wyczerpać wszystkie istniejące zasoby. Sytuacja zmieniała się dopiero, kiedy decyzje podejmowano grupowo. Wtedy gospodarowano tak, że nigdy nie brano więcej niż może się odbudować. Egoiści podporządkowywali się rozsądniejszym członkom grupy.
Czy PKB nas zabije?
– Gorzką ironią jest to, że zgodziliśmy się określać słowem „wzrost” to, co już od pewnego czasu trafniej opisuje słowo „rozkład”. – napisał Hickel. Jego książka to manifest. Jest jednocześnie kolejnym ostrzeżeniem dotyczącym tego, jak daleko zaszedł kryzys ekologiczny i wezwaniem, by zacząć z nim walczyć w sposób, który daje nadzieję na wygraną. Obecny świat – zdaniem Hickela – zbudowaliśmy bowiem w sposób, który nie daje na to szans. Choćby dlatego, że globalny kapitalizm nagradza ciągły wzrost i wręcz go wymaga, bo każde, niewielkie nawet załamanie oznacza kryzys, który podważa jego stabilność. Tymczasem już dziś konsumujemy za dużo, by zasoby naturalne mogły się odtwarzać i „przejadamy” nie tylko ziemię, ale też świat naszych dzieci. Dalszy ciągły wzrost oznacza bardzo prawdopodobne wyczerpanie ważnych zasobów planety.
Receptą może być zmiana kultury, na taką która jakości życia nie mierzy dobrami materialnymi i idące za tym przebudowanie systemów społecznych i gospodarczych. Tak, by PKB przestało rządzić polityką i gospodarką. Doprowadzenie do takiej zmiany to wielkie i trudne wyzwanie, które zacząć można jednak prosto. Od lektury „Mniej znaczy lepiej” Jasona Hickela. Naprawdę warto.
Zwłaszcza jeżeli ktoś nie zgadza się z autorem.
***
Jason Hickel, „Mniej znaczy lepiej. O tym, jak odejście od wzrostu gospodarczego ocali świat”, Wydawnictwo Karakter 2021. Książkę można kupić m. in. w internetowym sklepie wydawnictwa.
Fot. Savo Ilic, Shutterstock.