– Mówię niekiedy brutalnie, że żremy Ziemię i wydalamy pieniądze dla korporacji. Trzeba zacząć mówić jednocześnie, że jest nadprodukcja mięsa, nadprodukcja plastiku, a nie tylko, że konsumujemy za dużo. Firmy nie są obarczane kosztami środowiskowymi nadprodukcji, jak choćby w przypadku plastiku – mówi dr hab. Paulina Kramarz z Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Bardzo się cieszę, że pojawiły się te protesty młodzieży, Greta Thunberg, Alexandria Ocasio-Cortez, że pojawiają się młode osoby, które mówią, że nie tylko musimy ograniczyć emisję gazów cieplarnianych, ale że potrzebne są również głębokie zmiany społeczne. Boję się jednak, że nie mamy na to czasu – dodaje.
Co, jako biolożka, myślisz o tym, jak funkcjonuje współczesny świat?
Myślę, że współczesnemu światu brakuje przede wszystkim połączenia nauki ze społeczeństwem. To jest jedna z rzeczy, które do mnie niedawno dotarły. Środowisko naukowe bardzo mocno odizolowało się od społeczeństwa. Inną jest bardzo szybki postęp technologiczny, za którym nie idzie postęp społeczny.
Jeżeli chodzi o temat, który jest ostatnio moim naukowym hobby, czyli produkcję żywności, to jest wręcz tak, że postęp technologiczny zamiast pomóc ludzkiemu społeczeństwu, działa na jego szkodę. Produkcja żywności w tej chwili w większości przypadków jest prowadzona dla zysku niewielkiej grupy osób. Zamiast prowadzić do poprawy jakości życia dla całego społeczeństwa Ziemi, są używane głównie po to, żeby można było na nich zarobić, jak najszybciej, kosztem środowiska naturalnego i zdrowia ludzi.
Oczywiście, za ów brak przepływu informacji pomiędzy nauką a społeczeństwem odpowiadają w dużym stopniu również środki masowego przekazu.
Dlaczego tak się dzieje?
Nieustający brak czasu. Mamy coraz więcej technologii, coraz więcej ułatwień, ale nie mamy na nic czasu, bo za dużo pracujemy. Co jest szczególnie dotkliwe w Polsce, bo należymy do narodów, które w Europie pracują najwięcej. Efektem jest to, że nie mamy czasu na życie społeczne. Na zainicjowanie zmiany. Wszyscy są w pracy. Albo pracują za marną pensję, albo robią kariery. W nauce się używa określenia rynek pracy.
Większość osób w społeczeństwie straciła podmiotowość, stało się obiektem definiowanym przez to, ile pieniędzy zarabia, ile pieniędzy może dostarczyć kolejnym szczeblom hierarchii. Nawet w nauce od lat używa się określenia „rynek pracy”, tak, jakbyśmy byli przedmiotami do sprzedawania.
Teraz modny jest taki Harari…
Który stawia sporo celnych pytań. Wskazując na przykład, że toniemy w ilości informacji, przestając rozumieć, co z nich wynika, a brakuje nam ram i narzędzi do ich interpretacji.
Nie zgadzam się z tym. Może mamy nadmiar informacji, ale rzecz w tym, że ludzie, którzy powinni wiedzę naukową udostępniać i uprzystępniać, nie mają na to czasu, bo mają tak skonstruowane życie. Przez wolnorynkowy liberalizm. Próbowałam niedawno ze znajomymi wywalczyć jakiś sposób zachęty młodych ludzi do udziału w popularyzacji nauki. Niestety nie udało się, bo popularyzacja nie liczy się do niczego. Nie możemy na tej podstawie mieć zaliczonych godzin dydaktycznych, nie wlicza się do punktacji za dorobek naukowy, oceny naszej pracy. Jedyne co jest wliczane to punkty za publikacje generowane z kolejnych projektów. Jeżeli ktoś zajmuje się popularyzacją nauki, to robi to po godzinach. Przy czym, ja mam stały etat i tak zwany dorobek, co daje mi spory komfort. Ale jak zachęcić do tego młodą osobę, która żeby mieć szansę na owym „rynku pracy”, musi pisać projekty, publikacje stricte naukowe, zbierać punkty?
Popularyzacja powinna być dla środowiska naukowego częścią jego codziennej działalności. Natomiast obecnie, szczególnie w Polsce, jeżeli ktoś zaczyna się zajmować popularyzacją nauki, to brakuje mu czasu na cokolwiek innego – głównie dlatego, że takich osób jest niewiele. Potem mamy takich polityków, takie osoby, którzy nie posiadają się ze szczęścia, kiedy pan Donald Tusk…
…w 2019 roku…
…zauważa zmiany klimatu. Przewodniczący Rady Europejskiej po iluś latach pracy w niej łaskawie dostrzegł w Polsce, że pojawił się na świecie taki problem – niedawno, w zeszłym tygodniu – który się nazywa zmiany klimatu. Ja oczywiście ironizuję, ale dla mnie to było po prostu straszne. Polityków mamy takich, jakich środowisko naukowe wykształci. Ale z drugiej strony trudno oczekiwać, że obecni politycy i polityczki nagle sami z siebie zaczną czytać opracowania naukowe, czy też popularnonaukowe. Rolą środowiska naukowego, co coraz częściej podkreśla się na całym świecie, jest presja na rządy, żeby zajęły się trwającymi kryzysami: ekologicznym – masowe wymieranie gatunków, i klimatycznym – wzrost średniej temperatury i nasilenie się ekstremalnych zjawisk pogodowych.
Dochodzi też problem z programami edukacji podstawowej i średniej, które nie obejmują najistotniejszych obecnie problemów. Z programów usunięto na przykład ochronę środowiska, zajmującą się między innymi zanieczyszczeniami środowiska i zmianami klimatycznymi.
Zostawiono wprawdzie ochronę przyrody, która zajmuje na przykład ochroną gatunkową, ale już o skutkach nadmiernej emisji gazów cieplarnianych nie uczy. Moim zdaniem nie chodzi więc o natłok informacji, ale to, że również z braku czasu nie ma kto ich przetwarzać dla laików, czy też wywierać odpowiednio mocną presję na osoby tworzące programy edukacji.
Za dużo, za szybko, dla zysku
Jednak te rzeczy sobie nie przeczą. Ten potok informacji jest i wymaga coraz większych kompetencji, by w nim nie utonąć. Jednocześnie – także przez brak popularyzacji – tych kompetencji brakuje i nie mają ich na przykład dziennikarze…
…nie mają…
…którzy zresztą nauki nie traktują jako sprawy szczególnie istotnej. Żeby coś związanego z nauką wylądowało na pierwszej stronie polskiej gazety, to musi być bozonem Higgsa. I to nie dlatego, że ten jest ważny. Dlatego, że da się go ładnie i chwytliwie nazwać „boską cząstką”.
Media dziś funkcjonują tak, jak i reszta świata – dużo, szybko, żeby się dobrze sprzedało – co sprawia, że najważniejsza jest sensacja. Ale to znowu wynika z wolnorynkowego neoliberalizmu i tego, że dziennikarstwo zostało przekształcone, podobnie jak nauka, w maszynkę do robienia pieniędzy. Co ciekawe, i w przypadku nauki, i środków masowego przekazu, chodzi o zysk między innymi koncernów wydawniczych. Sam zresztą wiesz. Dobrze więc, że powstają takie serwisy jak SmogLab, jak stworzona lata temu Nauka o Klimacie. Ja sama jestem współtwórczynią nieformalnego stowarzyszenia naukowców i naukowczyń, Nauka dla Przyrody, która regularnie publikuje artykuły popularnonaukowe.
Widzę, że to są rzeczy bardzo ważne, ale nie są to też media czytane przez dużą część społeczeństwa. A informacje, o których mówimy, powinny docierać do jak najszerszego grona. Powinno się to odbywać dwoma kanałami. Jednym jest szkoła, drugim środki masowego przekazu. Tak, by przeciętny obywatel i obywatelka mieli świadomość, czym się kończy degradacja środowiska naturalnego, zanieczyszczenia, by oczekiwali określonych działań od polityków. Tak się nie dzieje, co skutkuje tym, że politycy nie są zainteresowani ochroną środowiska i przyrody albo są zainteresowani w sposób przeciwny niż powinni być – patrz Lex Szyszko – to o czym my w ogóle rozmawiamy? A w Krakowie od lat wybierany jest Prezydenta Miasta, który pozwala na wycinanie drzew, betonowanie, co doprowadzi do tego, że za chwilę się udusimy i ugotujemy.