Śmierć Odry, płonące odpady i emisje przemysłowe, czyli jak w Polsce (nie)działa Inspekcja Ochrony Środowiska [KOMENTARZ]

1037
0
Podziel się:

Katastrofa ekologiczna na Odrze to świetna ilustracja diagnozy o „państwie działającym jedynie teoretycznie”. Państwie, którego rolę muszą przejmować zwykli obywatele i organizacje pozarządowe. Bo służby i politycy reagują dopiero kiedy jakiejś sprawy nie da się już dłużej zamieść pod dywan. To jednak nic nowego. Inspekcja Ochrony Środowiska od dawna funkcjonuje w myśl zasady „nie ma danych – nie ma problemu”, a jej skuteczność jest bliska zeru. Dobrze widać to też w kwestii emisji zanieczyszczeń z zakładów przemysłowych czy pożarów składowisk odpadów.

Od paru dni o zatruciu Odry zrobiło się naprawdę głośno. Mamy wreszcie reakcję premiera Morawieckiego, są też pierwsze dymisje. A opozycja domaga się kolejnych. To, że coś złego dzieje się z drugą największą polską rzeką było jednak wiadomo prawie od miesiąca.

Ci, którzy jako pierwsi powinni wiedzieć że coś się dzieje (i co dokładnie) i adekwatnie zareagować, przez długi czas nie zrobili nic. Nie było odpowiednich działań ze strony Wód Polskich ani ze strony Inspekcji Ochrony Środowiska – ani na na szczeblu wojewódzkim (WIOŚ), ani centralnym (GIOŚ). I oczywiście – ale to już nikogo chyba specjalnie nie dziwi – nie było też na czas odpowiedniej reakcji rządzących naszym krajem polityków.

(Według ujawnionych przez Gazeta.pl dokumentów 3 sierpnia GIOŚ informował o sytuacji w Odrze wojewodę dolnośląskiego, ale bez efektów).

Czytaj także: Wędkarze o katastrofie: „Niech sobie prezes te ryby zje”

I śmiesznie, i strasznie

Jeśli jednak ktoś orientuje się choć trochę, jak wygląda w Polsce ochrona środowiska, zupełnie nie będzie zdziwiony tym, że tak wielkich rozmiarów katastrofa ekologiczna jest możliwa. Powinniśmy się raczej dziwić, że doszło do niej dopiero teraz. Tym bardziej, że to już kolejne skażenie rzeki, jakie w ostatnich latach zdarzyło się w Polsce. Dwa lata temu coś zatruło Barycz, w zeszłym roku w Odrze wykryto duże ilości szkodliwego fenolu.

To, jak funkcjonują (bo jakoś trudno mi napisać „działają”) w Polsce Główny Inspektorat Ochrony Środowiska (GIOŚ) i Inspektoraty Wojewódzkie (WIOŚ) świetnie pokazują różne sprawy i zdarzenia z kilku ostatnich lat. Nie tylko dotyczące zanieczyszczenia rzek, ale też powietrza. Katastrofa na Odrze jest dobrym momentem, by o tym przypomnieć. Jak to w życiu bywa, będzie i strasznie, i śmiesznie. Bo urzędnicy robią i mówią czasem rzeczy tak absurdalne, że nie wymyśliłby ich sam Bareja.

Niebezpieczne bobry

Parę lat temu mieszkańcy okolic rzeki Białki (dopływ Dunajca) zauważyli że w niektórych miejscach rzeka jest czarna, a kamienie pokrywa dziwny osad. Na dodatek rzeka strasznie śmierdziała. Widać było, że Białka ma czarny kolor poniżej oczyszczalni ścieków w Czarnej Górze, a powyżej jest zupełnie czysta. WIOŚ zrobił kontrolę dopiero kiedy o całej sprawie zrobiło się głośniej, m. in. po tym jak zainteresował się nią „Tygodnik Podhalański”. Wydawałoby się, że ustalenie sprawcy nie wymaga w tym przypadku dedukcji na poziomie Sherlocka Holmesa. Po pewnym czasie inspektorzy faktycznie znaleźli źródło problemu – stwierdzili że są nim … bobry. Nie, to nie żart, a więcej o tej sprawie możecie przeczytać w tekście Katarzyny Kojzar.

„Opary absurdu zaczynają przysłaniać trujący dym”

Inny przykład ekologicznej tragifarsy to reakcja WIOŚ na pożar składowiska odpadów w Skawinie, który wybuchł 14 czerwca 2018 r. przed północą. „Pracownicy WIOŚ rozpoczęli pomiary w godzinach porannych”, czyli o parę godzin za późno. W dodatku użyto urządzenia, które nie jest przeznaczone do wykrywania zanieczyszczeń typowych dla płonącego składowiska plastikowych śmieci, ale raczej… gazów bojowych. WIOŚ stwierdził, że tego typu związków tam nie znaleziono („spektrometr nie wykazał obecności substancji niebezpiecznych na poziomie skanowania”). Możemy więc spać spokojnie.

Czytaj także: Czy nie byłoby uczciwiej przyznać, że każdy tego typu pożar to katastrofa?

Sęk w tym – co zresztą napisali sami urzędnicy – że używany przez WIOŚ spektrometr „umożliwia wstępną analizę jakościową”. A co z analizą ilościową? Jak rozumiem, pomiary wykonane tym spektrometrem nie są w stanie określić ilości mierzonych substancji w powietrzu. Jak zatem można stwierdzić, że stężenia, których nie zmierzono, są bezpieczne?

Śmierdzi, ale nie truje”

WIOŚ nie ma jednak monopolu na uspokajające komunikaty wydawane w sytuacjach, w których w innych krajach zarządza się ewakuację mieszkańców. Na przykład, kiedy do pożaru składowiska odpadów doszło w Żorach (znanych nomen omen jako „miasto ognia”), służby miejskie uspokajały, że żadnego zagrożenia nie ma, bo – tu cytat – „śmierdzi, ale nie truje”.

Przemysł poza kontrolą

Wróćmy do WIOŚ i GIOŚ. Indolencję tych instytucji szczególnie dobrze widać w kwestii kontroli emisji z zakładów przemysłowych. Nie tylko tego, co zakłady zrzucają do wody (więcej o tym możecie się Państwo dowiedzieć z wywiadu z prof. Mariuszem Czopem z AGH). Także tego, co wypuszczają w powietrze. To długi i przygnębiający temat, o którym nie raz i od dawna pisaliśmy na SmogLabie.

Fakt, że w wielu miastach w Polsce funkcjonują mniejsze i większe zakłady przemysłowe sam w sobie nie jest oczywiście niczym złym. Wręcz przeciwnie. Potrzebujemy przecież przemysłu. Produkcji wszystkiego nie można i nie należy przenosić do Chin czy Indii tylko dlatego, że „siła robocza” jest tam jeszcze tańsza niż w Polsce.

Problem jednak w tym, że mieszkańcy takich miejscowości często skarżą się na uciążliwość ze strony zakładów przemysłowych: na pył, kłęby czarnego dymu, wszechobecny trudny do wytrzymania smród, a także na złe samopoczucie.

Tak jest choćby w Skawinie, gdzie działa wiele różnych zakładów z różnych branż. W Mielcu, w Szczecinku czy w Żarach (nie mylić z Żorami) życie mieszkających tam ludzi uprzykrzają fabryki płyt wiórowych. W Oświęcimiu czy w Kędzierzynie-Koźlu mamy przemysł chemiczny, w innych miejscowościach mogą to być choćby koksownie. A w Krakowie działa huta, w skład której wchodzi też koksownia. Lista jest naprawdę długa. I jak widać, poza Krakowem mamy na niej miejscowości średnie i małe, a nie duże aglomeracje. Trudniej więc o zainteresowanie problemem niż gdyby rzecz działa się na przykład w Warszawie.

Czytaj także: Katastrofa ekologiczna czy hollywodzkie przedstawienie? „Przecieram oczy z głębokim niedowierzaniem”

Ludzie mają dość i wychodzą na ulicę

Narzekanie na te „uciążliwości” (to zresztą bardzo eufemistyczne określenie) nie jest bynajmniej histerią jakiejś grupki „eko-oszołomów” czy nadwrażliwych hipochondryków.

O desperacji mieszkańców i o tym, jak bardzo poważny może być problem, świadczy choćby przypadek Mielca. W marcu 2018 roku w tym 60-tysięcznymi mieście w proteście wzięło udział 15 tys. osób. Protest wymierzony był miejscowy oddział Kronospanu – firmy, do której należy zakład produkujący płyty wiórowe – ale też w niemoc instytucji państwowych i samorządowych.

Czytaj także: „Trzy dni w Kronobylu”, czyli protest Mielczan przed Kronospanem [RELACJA]

Czy gdyby z powietrzem w Mielcu wszystko było w porządku, gdyby służby i urzędnicy – w tym WIOŚ – działały tak, by naprawdę chronić zdrowie ludzi, to taki protest miałby kiedykolwiek miejsce? Proszę sobie wyobrazić, co musiałoby się stać w Państwa miejscowości, by na ulice wyszła jedna czwarta miasta.

Głos zabiera sam Prezes

Temat mieleckiego zakładu był wtedy przez chwilę głośny. Mówiono o nim na przykład w programie telewizyjnym „Sprawa dla reportera”. Ba, wcześniej – bodaj w trakcie kampanii przed wyborami samorządowymi – o problemie wspominał sam Jarosław Kaczyński:

„Byłem w Mielcu, słyszałem tam o zakładzie Kronospan. Ten zakład truje okolice. Tam powinna nastąpić ostra reakcja państwa. Ta duża, międzynarodowa firma po prostu z nas drwi”.

Czytaj także: Mielec: WSA utrzymał w mocy nakaz ciągłego monitoringu emisji z Kronospanu

Wydawałoby się, że po interwencji takiego kalibru sytuacja powinna się poprawić. Tym bardziej, że minęło już parę lat. Choć z drugiej strony, w międzyczasie mieliśmy pandemię, która nie była najlepszym czasem na protesty i nie sprzyjała zainteresowaniu kwestią przemysłowych wyziewów. Zapytałem więc kilka dni temu kolegę z Mielca (prosił o niepodawanie nazwiska), jak to teraz u Nich wygląda.

„Emisje z Kronospanu może się trochę zmniejszyły, ale to raczej przez to, że zakład ma kiepską sytuację jeśli chodzi o zamówienia – przynajmniej takie głosy nas dochodzą”.

„A jeśli chodzi o WIOŚ… Myśmy sprawdzali po tym, jak o sprawie zrobiło się głośno, ile oni dostali nowego sprzętu. No i nie zmieniło się zasadniczo nic. Miały być drony, szkolenia na drony, ale nie było ani żadnych szkoleń na drony, ani dronów. Dostali za to po aparacie cyfrowym na każdą delegaturę WIOŚ i to wszystko.”

Czytaj także: Zakład z Mielca emituje metale ciężkie, a za to nie płaci? Tak twierdzą urzędnicy

Zmiany bez udziału Inspekcji Ochrony Środowiska

Podobne głosy mam z innych miast. Na przykład w Skawinie:

„Jeden zakład się zmodernizował – absolutnie bez żadnego udziału WIOŚ. Nie jest idealnie, ale o wiele lepiej niż było. Drugi – [tu pada nazwa zakładu, ale kolega prosił, żeby jej nie podawać, podobnie jak jego nazwiska – przypis JJ] – jak śmierdział, tak śmierdzi. Jedynym efektem tego, że zmusiliśmy WIOŚ do znalezienia w wyziewach związków, których przez lata sami bardzo nie chcieli znaleźć jest to, że zakład musiał zwiększyć limity i uprawomocnić emisje. Oczywiście na poziomie znalezionym w trakcie zapowiedzianych pomiarów – ile i czego wylatuje w normalne dni dalej nie wiadomo.”

Remigiusz Krajniak (zgodził się na podanie nazwiska), aktywista działający w Żarach, członek Lubuskiego Alarmu Smogowego:

„Niestety nic się nie zmieniło w sprawie Swiss Krono Żary oraz Kronospanu w Mielcu i Szczecinku. Mieszkańcy nadal się skarżą na uciążliwości odorowe, wodne i powietrze. Sprawy ucichły podczas ostatnich wyborów prezydenckich i nikt już nie chce z tymi problemami walczyć. Wody Polskie nie działają, WIOŚ bezradny, Marszałek Województwa – udaje, że firma przedstawiła 'argumenty przekonywujące’ – jakie? Nie odpowiada. Minister Środowiska nie odpowiada na złożoną przez nas odwołanie od wydania nowego pozwolenia zintegrowanego”.

Zakład zupełnie legalnie może wyemitować tony zanieczyszczeń

Sam fakt, że zakład emituje coś szkodliwego wcale jeszcze nie oznacza że łamane jest prawo. Nic podobnego. Na przykład zakład firmy Kronospan w Mielcu parę lat temu tylko z instalacji do produkcji płyt drewnopochodnych mógł w ciągu roku zupełnie legalnie wyemitować w powietrze 217 ton amoniaku, 455 ton dwutlenku azotu, 167 ton dwutlenku siarki, 80 ton rakotwórczego formaldehydu, 370 ton pyłu, z czego 90 ton pyłu PM 2,5. A na dokładkę 2057 ton tlenku węgla (czadu). Tego typu decyzje wydaje marszałek województwa, a cytowane wyżej liczby pochodzą z akurat z dokumentu datowanego na 10 września 2015 roku. To tzw. pozwolenie zintegrowane, określające „zasady korzystania ze środowiska”.

Kolega z Mielca: „Może warto jeszcze napisać, że wielkość większości z tych emisji zakład sprawdzał sobie sam”.

Mniejsze zakłady, większy problem?

Czy te setki, dziesiątki ton to dużo czy mało, i jak takie emisje przekładają się na stężenia i zagrożenie dla mieszkańców to temat na osobny tekst. A całkowity zakaz emitowania jakichkolwiek szkodliwych substancji do powietrza to oczywiście niestety mrzonka.

Jak zwraca mi uwagę prawnik ze współpracującej z organizacjami ekologicznymi fundacji Frank Bold, większy problem leży jednak gdzie indziej. Pozwolenia zintegrowane wydaje się tylko dla największych instalacji. Mniejsze zakłady działają na podstawie pozwoleń na wprowadzanie gazów lub pyłów do powietrza.

Poza kontrolą społeczeństwa

W postępowaniu o wydanie takiego „zwykłego” (nie zintegrowanego) pozwolenia bierze udział wyłącznie prowadzący zakład i organ (starosta), a wykluczony jest jakikolwiek udział społeczeństwa – zarówno sąsiadów inwestycji, jak i organizacji pozarządowych. Efekt jest taki, że co prawda organy mogłyby stawiać ambitniejsze wymagania emisyjne, ale tego nie robią, bo nie ma się o to komu upomnieć. Problemem może być nawet wgląd w treść już wydanego pozwolenia. Przykład: sytuacja w Skawinie z jedną z tamtejszych fabryk, gdzie starosta nie chciał udostępnić pełnej treści pozwolenia nie tylko organizacjom pozarządowym, ale nawet władzom gminy.

Czy zapowiedziana kontrola to wciąż kontrola?

A co z kwestią zapowiedzianych kontroli, o których wspominał kolega ze Skawiny? Zapytałem o to cytowanego już wyżej radcę prawnego z fundacji Frank Bold. Czy Inspekcja Ochrony Środowiska musi się zapowiadać, zanim skontroluje zakład?

„Nie musi, w uzasadnionych przypadkach WIOŚ może przeprowadzić kontrolę niezapowiedzianą (tak zwaną kontrolę pozaplanową). Ale czy faktycznie jest niezapowiedziana… Niedawno w związku z wnioskiem Fundacji WIOŚ przeprowadził interwencyjną, niezapowiedzianą kontrolę pod kątem spalania odpadów. Niestety w pierwszym dniu kontroli nie pobrano próbek popiołów paleniskowych, rzekomo z powodu braku umowy z laboratorium badawczym. Później inspektorzy wrócili do zakładu i pobrali próbki, ale wtedy przedsiębiorca już wiedział, że jest kontrolowany i miał czas aby się do tego odpowiednio przygotować.”

Ale to, że WIOŚ przeprowadzi jakakolwiek kontrolę, to i tak powód do świętowania. Bo inspektorzy unikają tego przykrego obowiązku jak tylko mogą. A wymówki znajdują naprawdę różne.

Nie ma kontroli, bo ….

Dobrze pokazuje to sytuacja z Łazisk Górnych, gdzie Inspekcja Ochrony Środowiska odmówiła kontroli, bo dla zakładu … nie było wydanej decyzji określającej warunki korzystania ze środowiska.

Albo ta z Krakowa, gdy doszło do pożaru w nowohuckim kombinacie. Pożar był naprawdę spory i widoczny z daleka. Nic dziwnego, że mieszkańcy domagali się interwencji WIOŚ. Chcieli też wiedzieć, czy nie doszło do skażenia środowiska. A przedstawiciele firmy Arcelor Mittal – właściciela kombinatu – zachowali się jak powinni, bo szybko poinformowali WIOŚ o całej sytuacji. Jaka była reakcja WIOŚ? Inspektorzy nie zjawili się na miejscu przez cały dzień, ale za to…

„… tego samego dnia WIOŚ wydał komunikat: »Na podstawie zebranych informacji nie stwierdzono konieczności wyjazdu inspektorów WIOŚ na miejsce zdarzenia«.

Jak to możliwe? – zastanawiają się mieszkańcy, którzy wdychali kłęby dymu unoszące się w okolicy ich domów. Tym bardziej że po ubiegłorocznej zmianie przepisów dotyczących inspektoratów ochrony środowiska te pracują w trybie zmianowym, interwencyjnym i 24 godziny na dobę. Po masowych pożarach składowisk odpadów inspektorzy mają obowiązek reagować i interweniować w każdej niepokojącej sytuacji.

Jak się jednak okazuje, 15 sierpnia w Krakowie żaden inspektor nie pełnił dyżuru. Było święto, a najbliższa delegatura WIOŚ, której inspektorzy pracowali, była w Nowym Sączu.”

(To cytat z tekstu Dominiki Wantuch piszącej dla Gazety Wyborczej.)

Święto, przyznacie Państwo, rzecz święta. Zwłaszcza państwowe wypadające w wakacje.

Czarny dym i brak podpisu

Czasem pretekstem do braku kontroli jest … brak jednego podpisu. Tak było w Mielcu, gdzie zdarzyło się coś podobnego jak w Krakowie – przynajmniej wizualnie. Z terenu zakładu wydobywały się gęste kłęby czarnego dymu. Najlepsze co mogę zrobić to zacytować post stowarzyszenia „Specjalna Strefa Ekologiczna” sprzed około 4 lat:

„Pamiętacie pożar z wybuchem w Kronospanie z sierpnia br? Poprosiliśmy WIOŚ oraz Państwową Straż Pożarną o dokładniejsze informacje cd. tego „niegroźnego incydentu” Oczywiście, nie ujawniono tych dokumentów, tłumacząc to „tajemnicą przedsiębiorstwa”? W związku z tym, złożyliśmy skargę do GIOŚ, organu który nadzorować ma poczynania WIOŚ w Rzeszowie. I co się okazuje? Trzy miesiące od wysłania pisma, dostaliśmy odpowiedź, że… na naszymi wniosku „brakuje drugiego podpisu” a WIOŚ odpowie GIOŚ… pod koniec grudnia… Dalej wierzycie, że nasze „zatroskane Państwo” ma zamiar coś z problemem zrobić…?”

Inspekcja Ochrony Środowiska tragicznie niedofinansowana

Krytyka i diagnoza stanu rzeczy to jedno, ale warto też zastanowić się nad przyczynami groteskowej niemocy tak ważnej państwowej instytucji jak Inspekcja Ochrony Środowiska. Jedna z przyczyn jest jasna – od lat wiadomo, że WIOŚ i GIOŚ nie ma dostatecznych środków finansowych, by skutecznie działać. Cytowany wyżej prawnik z fundacji Frank Bold:

„Obecnie WIOŚ-ie to niestety słabe ogniwo systemu ochrony środowiska w Polsce. Przyczyną nie jest brak odpowiednich uprawnień, które są stosunkowo szerokie – w obecnym stanie prawnym WIOŚ-e mogłyby z powodzeniem pełnić rolę „policji ekologicznej”. Czasami niezadowalająca jest postawa kierownictwa lub konkretnych inspektorów, ale najistotniejsze są braki finansowe i kadrowe. Z nieoficjalnych rozmów z pracownikami WIOŚ wiemy, że instytucji brakuje pieniędzy nawet na podstawowe badania laboratoryjne. Przeprowadzona kilka lat temu reforma, polegająca między innymi na utworzeniu centralnego laboratorium badawczego w miejsce laboratoriów wojewódzkich, według niektórych jeszcze bardziej pogłębiła ten problem.”

Kwestia niedofinansowania to jednak dwa problemy.

Fatalnie opłacani…

Jeden to niskie pensje. Tragicznie niskie, niepokojąco bliskie najniższej krajowej. Trudno liczyć na to, by tak kiepsko opłacani ludzie byli w stanie dobrze pracować. Albo by w WIOŚ zatrudnił się ktoś poza pasjonatami-idealistami lub osobami, które nie były w stanie dostać lepiej płatnej pracy. I że tacy ludzie będą nadstawiać karku w starciu z armią sprawnych prawników pracującą dla dużej firmy. Albo w starciu z mafią śmieciową czy jakąkolwiek inną.

Czytaj także: WIOŚ szuka pracownika. Mile widziane: dyplom, znajomość statystyki, automatyki i elektroniki. Pensja: minimalna

Problem niskich pensji nie ogranicza się zresztą do pracowników WIOŚ czy GIOŚ. To samo dotyczy np. pracowników urzędów marszałkowskich, wydających kluczowe dla funkcjonowania zakładu pozwolenia. Myślę, że nie dziwi to Państwa ani trochę. W Polsce przyzwyczailiśmy się już wszyscy do patologicznej sytuacji, w której ludzie z kluczowych dla dobrego funkcjonowania społeczeństwa zawodów – nauczyciele, pielęgniarki, część lekarzy i właśnie urzędnicy zajmujący się ochroną środowiska – zarabiają skandalicznie mało.

i kiepsko wyposażeni

Drugą konsekwencją niedofinansowania jest to, że WIOŚ i GIOŚ nie mają odpowiedniego sprzętu, a przynajmniej nie ma go w odpowiednich ilościach. Taki sprzęt, dodajmy, nie tylko jest drogi, ale dużo kosztuje też jego utrzymanie. Sporo trzeba też płacić na przykład za odczynniki chemiczne. W tej sytuacji naprawdę trudno się dziwić, że jest jak jest. Niedofinansowanie przynajmniej częściowo tłumaczy fakt, że Inspektorzy są tak bezbronni i bezradni wobec otaczającej nas wszystkich ponurej rzeczywistości. Tłumaczy, ale nie usprawiedliwia.

Apel do premiera Morawieckiego sprzed czterech lat wciąż aktualny

Ale od dawna wiadomo, że niedofinansowanie to nie jedyny problem z inspekcją ochrony środowiska w Polsce. Po serii spektakularnych pożarów składowisk odpadów Polski Alarm Smogowy wystosował apel do Premiera Morawieckiego. Poniżej parę jego fragmentów.

„Seria pożarów składowisk odpadów nękających dziesiątki polskich miejscowości, jest nie tylko ogromnym problemem zdrowotnym, ale również przejawem systemowej zapaści służb ochrony środowiska. Skrajna niewydolność służb kontrolnych w dziedzinie ochrony środowiska, wynika z ich poważnego niedofinansowania, słabego prawa oraz nieskutecznej organizacji. Jest to fundamentalny problem, który wymaga Pańskiej interwencji.”

Od siebie dodam, że liczba tych pożarów była naprawdę porażająca: w 2012 roku było ich 75, w 2013 – 82, w 2014 – 88, w 2015 – 126, w 2016 roku spłonęło 117 składowisk, w 2017 roku – 132, w 2018 roku 243, a 177 pożary zanotowano w roku 2019 (dane Głównego Urzędu Statystycznego i Państwowej Straży Pożarnej). Nie mam jeszcze danych dla roku 2020, ale pożary bynajmniej nie skończyły się w roku 2019.

Taki pożar to coś, czego – podobnie jak śmierci całej dużej rzeki – nie da „zamieść pod dywan”. Kilkusetmetrowy słup dymu widać gołym okiem równie dobrze jak tysiące martwych ryb. I obawiam się, że tylko dlatego o tym wiemy. Pośrednią przyczyną problemu było wadliwe prawo, które umożliwiło zrobienie z Polski najpierw śmietnika Europy, a potem wielkiej spalarni odpadów pod gołym niebem. Prawo bowiem zachęcało do pozbycia się składowanych odpadów metodą „samozapłonu”, który często, co ciekawe, miał miejsce w nocy.

I podobnie jak w przypadku skażenia Odry, nie brakowało uspokajających komunikatów (część przytaczałem już wyżej) o tym, że „nie ma zagrożenia dla zdrowia ludzi”.

Inspekcja Ochrony Środowiska jest słaba, bo tak zdecydowano

Wróćmy do apelu:

„Jednak problemem są nie tylko pieniądze. Niedoskonałe jest prawo, bardzo słabe są uprawnienia kontrolne inspektoratów ochrony środowiska, kary określono na poziomie pochodzącym z epoki transformacji gospodarczej, kiedy dla wspierania wzrostu gospodarczego ustawodawcy byli gotowi poświęcić wszystko – w tym zdrowie i środowisko.”

Czytaj także: Przemysł i smog: Potrzeba kontroli zakładów, norm emisji i udziału obywateli

Uwagi odnoszące się do pożarów odpadów czy emisji przemysłowych równie dobrze pasują do problemu zanieczyszczenia wód.

Jeśli ktoś myśli, że problemy, o których tu mówimy zaczęły się wraz z dojściem do władzy Zjednoczonej Prawicy, to jest w dużym błędzie. W szerszej perspektywie, fatalnemu traktowaniu polskiej przyrody, powietrza, wód i lasów, i last but not least – naszego zdrowia – winna jest wspomniana w apelu „złota” zasada: „Ochrona środowiska nie może przeszkadzać w rozwoju ekonomicznym”. Wyznawały ją gorliwie także poprzednie rządy, a szczególnie gorliwie rząd koalicji PO/PSL.

Toksyczne państwo z kartonu

W Polsce przez ostatnie dekady nie brakowało niestety „ustawodawców, którzy dla wspierania wzrostu gospodarczego byli gotowi poświęcić wszystko – w tym zdrowie i środowisko”, więc ochrona środowiska i naszego zdrowia były traktowane po macoszemu. A przecież nie musiało tak być.

Na przykład mogłaby w naszym kraju funkcjonować Inspekcja Ochrony Środowiska z prawdziwego zdarzenia. Czyli niezależna od nacisków polityków i biznesu, dobrze opłacana i wyposażona „ekologiczna policja”. Czy jak wolicie, „Agencja Bezpieczeństwa Środowiskowego”.

Gdyby lepsze było prawo ochrony środowiska i jego egzekwowanie, gdyby urzędnicy robili na czas to, co do nich należy to może nie doszłoby do śmierci Odry. A przynajmniej rozmiary tej tragedii byłyby mniejsze. Wolontariusze i wędkarze nie musieliby wybierać z rzeki ton martwych ryb. A wcześniej alarmować o skażeniu tylko dlatego, że nie zrobiły tego odpowiednie służby.

Być może nie doszłoby też do setek pożarów składowisk odpadów, które miały miejsce w ostatnich latach. A w miastach takich jak Mielec czy Skawina ludzie nie musieliby na własną rękę i za własne pieniądze mierzyć i badać tego co emituje pobliski zakład. Ani w akcie desperacji wychodzić na ulice.

Gdyby. Na razie jest jednak tak, jak to ładnie ujął kiedyś Tomasz Borejza: nasze zdrowie i środowisko chroni „prawdopodobnie najbardziej barejowska polska instytucja”. Instytucja, która nie działa – „Inspekcja ochrony niczego”.

Zdjęcie tytułowe: P. Młynarczyk

Podziel się: